Oczami pięciolatek
Do Sosnówki, w lasach Archangielska, wywieziono je z województwa tarnopolskiego podczas pierwszej zsyłki, rozpoczętej 10 lutego 1940 r. Miały wówczas po niespełna cztery lata. Z trwającej ponad miesiąc podróży pamiętają migawki, widziane oczami dziecka: Rosjan z karabinami na sznurkach, pilnujących wagonów bydlęcych jeszcze na stacji w Czortkowie; ich ulubionego psa zastrzelonego przez komunistów, przytrzaśnięte podczas zamykania wagonów palce brata. Opowiadają o tym, jak Danusię poparzył stojący na środku wagonu piecyk, który się na nią przewrócił, i o tłuszczu z wziętych naprędce z domu kur – jedynym lekarstwie, jaki miały na oparzenia.
– Podróż przetrwaliśmy wszyscy: mama, starszy brat i cztery starsze siostry – mówią. – Tato, były wojskowy, już od kilku lat nie żył.
Doskonale pamiętają pierwszy dzień na miejscu. Rodzinę skierowano do kołchozu, a ich z mamą ulokowano w środku lasu, w drewnianej chacie z powybijanymi oknami. Mamę wzięli do pracy przy wyrębie tajgi, a im ktoś kazał umyć podłogę.
– Nabrałyśmy ze strumyka wody do ciężkiego drewnianego wiadra, a potem targałyśmy je we dwie – opowiada pani Natalia. – Ledwo doniosłyśmy je do chaty, wylewając po drodze chyba pół zawartości. Umycie tej podłogi było dla nas pracą na kilka godzin.
Kolejne dni wyglądały podobnie: mama rano wychodziła do pracy w tajdze, a bliźniaczki zajmowały się zbieraniem w lesie tego, co nadawało się do zjedzenia. Mama nauczyła ich rozpoznawać jadalne rośliny i ściągać odżywczą wodę z brzozy. Rodzina odwiedzała ich raz na kilka miesięcy.
Samodzielność
Napięcie musiało narastać stopniowo. W marcu 1942 r. osiągnęło punkt kulminacyjny. Tego dnia starszy brat bliźniaczek wyruszał do Armii Andersa. Mama przez ostatni miesiąc gromadziła i suszyła, wydzielany na kartki czarny chleb – by miał co jeść po drodze. Pewnie towarzyszył jej niepokój, że odchodzi w nieznane. Przerażenie i rozpacz wzięły w niej górę już wtedy, gdy stwierdziła, że zgubiła ostatnią z kartek. „Dziewczynki, umrzemy z głodu” – mówiła, mimo że przecież potrafiła dać sobie radę. Dzień, może kilka później (z perspektywy pięcio-, a wkrótce sześciolatek trudno ustalić, ile czasu mijało pomiędzy kolejnymi wydarzeniami) nie wytrzymała: poszła do przedstawicieli miejscowych władz wykrzyczeć, by odwieźli je z powrotem do Polski, bo umierają z głodu. Do chaty już nie wróciła: Sowieci wywieźli ją na ciężkie roboty.
Z punktu widzenia dziewczynek te sytuacje wyglądają nieco niezrozumiale: obserwowały kolejne sytuacje, ale nikt też im zbyt wiele nie tłumaczył. Wtedy i później, zwłaszcza w Rosji, niebezpiecznie było i wiedzieć, i mówić. Wiele też, wydaje się, zamknęły w podświadomości.
– Tego dnia mama nie wróciła – wyjaśnia pani Danuta. – Czasem tak się zdarzało, gdy załatwiała jakieś sprawy. Położyłyśmy się więc same spać, a potem – ponieważ w chacie nie było nic do jedzenia – ponacinałyśmy brzozy w lesie, zbierając z niej wodę.
– Tak, przez kolejne miesiące w domu nie było nic do jedzenia – pani Natalia odruchowo łapie się za żołądek.
Zbierały więc w lesie przez całe dnie to, co się do jedzenia nadawało: zmrożone jagody, które zostały po zimie na krzakach, zioła, kwiaty, pędy sosen. Godzinami potrafiły siedzieć na trawie i skubać jadalne listki jakiejś rośliny. Odkryły też, że pod wierzchnią warstwą kory brzony znajdują się kolejne – nadające się do jedzenia i całkiem smaczne. Głowy myły wodą z brzozy lub ze strumienia, żywicą z drzew iglastych czyściły zęby, a tą z drzew liściastych – którą da się pogryźć, oszukiwały głód.
Wspomnienia
Nie liczyły dni ani tygodni – bo nie umiały. Żyły jak w malignie: wstawały, gdy słońce wschodziło, i kładły się spać, gdy zachodziło. Nie myślały, co się stało i co będzie: po prostu wierzyły, że mama wróci.
– Musiałyśmy się bać: na noc kładłyśmy się nie w łóżku, ale pod postawionym przy oknie stole, zasłaniając się jakimiś szmatami. W dzień – nie rozmawiałyśmy, za to często na głos odmawiałyśmy pacierze. Emocji nie pamiętamy, chyba nawet nie płakałyśmy.
– Czy się sobą opiekowałyście? – pytam. – Danka jest młodsza, więc wszędzie chodziła i chodzi za mną – pani Natalia żartuje. Do tych trudnych wspomnień obie podchodzą z uśmiechem… – Razem chodziłyśmy wszędzie: i na to samo drzewo, i za potrzebą.
Ludzi nie próbowały szukać, nie wiedziały, gdzie jest kołchoz, w którym mieszkają bliscy. Jak mówi pani Danusia, myślały, że tu jest ich miejsce. Jeden tylko raz przez te miesiące spotkały człowieka. Był w pasiakach, zapytał o coś do jedzenia, a potem poprosił, by nikomu nie mówiły, że go widziały. Przyrzekły. Już wtedy wiedziały skądś, że był uciekinierem z więzienia i dobrze jest o nim milczeć.
– Dużo wtedy się nauczyłyśmy – mówi pani Danuta. – Na początku lat 80., gdy znajome bały się wojny, pocieszałyśmy je, że przetrwamy – bo w lesie zawsze znajdziemy dużo pożywienia.
Wytrwałość
Mamę wypuścili jesienią. Było zimno, bliźniaczki nie miały już sił. Leżały w łóżku, jak pamiętają, spuchnięte. Mama zdjęła z siebie barani kaftan, rozpaliła ogień i zaczęła go gotować z nadzieją, że uratuje dziewczynki. Potem wymieniła we wsi poduszkę na wiadro ziemniaków. Bliźniaczki do dziś pamiętają, jak godzinami żuły kaftan, popijając słoną wodą.
– To chyba Matka Boska nas pilnowała – mówią. – Bo to przecież niemożliwe, żeby dzieci przeżyły same w lesie pół roku.
– Matka Boża jeszcze wielokrotnie się nami opiekowała – dodają. – Mimo że doświadczyłyśmy wielu trudnych sytuacji, przetrwałyśmy.
Na przykład wtedy, gdy – wyrzucone z kolejnego lokum – dostały od władz przepustkę, by przejść do miasta Kudymar na Uralu. Mają zapisane: szły z mamą, ciągnąc sanki od 2 stycznia do końca marca 1943 r.
– W wioskach po drodze ludzie chętnie nas przyjmowali – wspominają panie. – Dawali, co mieli do jedzenia, pozwalali się umyć i wysuszyć onuce. Przez te sześć lat w Rosji miejscowa ludność zawsze nam pomagała. Niekiedy miałyśmy wrażenie, że bliźniaczki traktuje się tu w sposób szczególny – jakby były wyjątkowym błogosławieństwem.
Tylko raz podczas tej wędrówki nie udało się im dotrzeć do wioski. Mama rozbiła wtedy obozowisko na brzegu zamarzniętej rzeki. Zebrała i narąbała drewna, rozpaliła ognisko. Zrobiła ścianę ze śniegu, pod którą umieściła sanie i przykryła dziewczynki pierzyną. Sama czuwała całą noc, by jakieś zwierzę do nich nie podeszło.
Szczególnej opieki doświadczały także w Kazachstanie, gdzie spędziły ostatnie trzy lata zesłania. Niejeden raz ze stepu udało im się przynieść do domu jajka, które okazywały się jajkami jaszczurek lub węży.
– Ich „rodzice” mogli nas ugryźć śmiertelnie niejeden raz, a jakoś przez cały ten czas nic nam się nie stało.
Powrót
Czuję żal, niezgodę i zdziwienie, gdy panie opowiadają o organizacji powrotu do Polski. Ich wyjazd został opóźniony o rok z trudnych dziś do wyobrażenia przyczyn.
– Było duży mróz, gdy urzędnik podpisywał nasze dokumenty do wyjazdu – wyjaśnia pani Natalia. – Wziął więc do pomieszczenia dwie swoje kozy, by się ogrzały. Gdy zasnął biedak przy pracy, te poniszczyły papiery. Dlatego cała wioska wyjechała do kraju rok później – wyjaśnia ze spokojem.
Wróciły do Polski wiosną 1946 r.
Co sprawiło, że przetrwały? Przede wszystkim wiara: w to, że dadzą radę i że Pan Bóg im pomaga. Pod koniec spotkania panie dzielą się ze mną wspomnieniem, które jest ich sercom szczególnie bliskie i które traktują jak zapewnienie Nieba o pomocy.
– Na krótko przed wywózką na Sybir mamie śniła się straszna powódź – mówi pani Natalia. – Wody szły wysoko, ludzie ginęli. Mama przedzierała się pośród nich, trzymając w górze książeczkę do modlitwy i wiązkę kłosów. Usłyszała w tym śnie głos Matki Bożej, by trzymała ręce w górze wysoko – bo tylko tyle będzie miała i to ją ocali.
– Mama była bardzo wierząca – wyjaśnia pani Danuta. – Później skojarzyła, że ten sen dotyczył naszej wywózki na Sybir. Przez całe sześć lat wierzyła, że to znak dany od Boga i przez sześć lat modliłyśmy się na zesłaniu.
Wiara zaprosiła cud. Wszyscy z rodziny Natalii i Danuty przeżyli i znaleźli bezpieczne schronienie.