– Na kartce, którą przywiozłem ze sobą z Syberii w 1946 r., zapisano: Bolesław Włodarczyk lat 9. I do siódmej klasy funkcjonowałem jako „Bolesław lat 9”. Dopiero wtedy trzeba było do szkolnych dokumentów podać datę urodzenia – wspomina. – A ponieważ w naszym domu dziecka była Basia, urodzona 4 grudnia, która bardzo mi się podobała, powiedziałem, że i ja urodziłem się w tym dniu. I tak zostało na wiele, wiele lat.
Syberia
Przed 17 września 1939 r. ojciec Bolesława był leśniczym w okolicach Domaczewa. Leśniczym, czyli, w nomenklaturze komunistycznej, „wrogiem ludu”. Zesłano więc ich do łagru już pierwszym transportem, w lutym 1940 r. – dwuipółletniego Bolka, sześcioletniego Eugeniusza, dziewięcioletnią Kazimierę, trzynastoletnią Janinę i rodziców: Juliannę i Wincentego.
– Z obozu Kwitok w tajszeckim łagrze pamiętam niewiele – mówi ze spokojem. – Długi barak, w którym mieszkaliśmy wraz z innymi rodzinami. I to, jak ojciec mocno mnie przytulał, ogrzewając własnym ciałem, bym nie zmarzł. Pamięta też, jak mama wycieńczona głodem trafiła do szpitala. A potem jak starsza siostra, która się nią tam opiekowała, wróciła do domu zapłakana. Wkrótce po śmierci mamy (a może nieco przed – wydarzenia były tak bolesne, że nakładają się na siebie we wspomnieniach) w tym samym szpitalu zmarła młodsza siostra. Śmierci ojca, w tajdze podczas wyrębu lasu, już nie pamięta. Trudnych doświadczeń było zbyt wiele.
– Zaopiekowały się nami Polki, które pod zarządem obozowej administracji prowadziły przedszkole. Kilka miesięcy później, w 1943 r., przedstawiciele Związku Patriotów Polskich przewieźli chłopców do położonego kilkaset kilometrów dalej domu dziecka w Małej Minusie. Prawie dorosła Janina trafiła do pracy w fabryce walonek w Krasnojarsku. Widywali się okazyjnie. – Muszę powiedzieć, że nas maluchów traktowano tam wyjątkowo ciepło – wspomina, a oczy zachodzą mu łzami. – Zawsze byliśmy zadbani, umyci, nakarmieni. – Ten dom był dla mnie namiastką rodziny, której tak bardzo wtedy potrzebowałem – dodaje.
Ktoś czuwał
Z Syberii do Polski przewieziono ich z całym domem dziecka w 1946 r. Najpierw do Gostynina, potem do Malborka.
– Z tamtych czasów mam dokument, który mocno mnie bawi – pan Bolesław na chwilę zmienia temat. – To świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. Od góry do dołu są na nim trójki. Tylko z języka polskiego jest piątka. To zaskakujące, gdyż w Małej Minusie uczyłem się jedynie po rosyjsku i do Polski przyjechałem na wpół zruszczony – wyjaśnia. O swoim dalszym życiu mówi, że Ktoś wyraźnie nad nim czuwał.
Skończył ekonomiczną szkołę średnią, a potem, już po założeniu rodziny, studia ekonomiczne. W sercu jednak wciąż czuł pustkę. O swoim wczesnym dzieciństwie wiedział tyle, co z opowiadań starszej siostry. Brakowało mu informacji dotyczących życia rodziny przed deportacją i szczegółów, związanych z syberyjskim okresem.
O wizycie w Krasnojarsku w tamtych czasach mógł jedynie marzyć. Co jakiś czas śnił, że chodzi po mapie Syberii jak pająk i dociera do najodleglejszych miejsc, gdzie rzucał go los. Od lat 50., gdy przy pomocy miejscowego proboszcza odnalazł rodzinę matki w okolicach Włodawy, aż nim nosiło. – Przez Bug spoglądałem w stronę naszej leśniczówki w Popowej Dąbrowie – mówi. – Wiedziałem już, gdzie szukać, lecz nie miałem możliwości, by uzyskać pozwolenia na wjazd za radziecką granicę.
Kraina dzieciństwa
Czekał aż do początku XXI w., gdy jego sytuacja poukładała się na tyle, że mógł jechać. W miejscu, gdzie stała leśniczówka, szumiał jedynie las. Lecz po wiosce szybko rozeszła się fama, że przyjechał syn pana Wincentego. Ludzie zagadywali go po polsku serdecznie i ze wzruszeniem. Maria, córka gajowego, który pracował u jego ojca, o nocy, której byli wywożeni, opowiedziała mu wszystko to, co przekazała jej mama. Rozpytywał także innych ludzi.
Najskuteczniejsze okazały się pisma urzędowe. W 2002 r., po 65 latach, dotarł do swojej prawdziwej metryki. Okazało się, że urodził się nie w 1936 r., lecz 8 stycznia 1937 r. – Odmłodziła mnie pani o rok – mówił zadowolony do sympatycznej urzędniczki.
Możliwość wyjazdu na daleką Syberię otwarła się przed nim w 2000 r. Zarząd Ogólnopolskiej Federacji Stowarzyszeń Sybirackich wysłał go jako delegata na uroczystości 10-lecia „Ogniwa”, jednego z pierwszych stowarzyszeń polonijnych na Syberii i poświęcenie katedry w Irkucku. Pan Bolesław był wówczas wiceprezesem Federacji i prezesem Stowarzyszenia Sybiraków III RP.
Odkrywanie korzeni
Na Syberię zaczął jeździć regularnie. Swoją historię poznawał, docierając drogą oficjalną do archiwów rosyjskich. Współpracował ze stowarzyszeniami polonijnymi. Dla mieszkańców Małej Minusy przypomnienie, że był tu kiedyś dom dziecka, który pomagał Polakom, stało się powodem do dumy. Pan Bolesław ufundował tablicę pamiątkową; a w miejscowej szkole (w której w czasie wojny znajdował się dom dziecka) zorganizowano izbę pamięci.
W 2003 r. wraz z dyrektorem oddziału organizacji Memoriał w Tajszecie, odpowiednika naszego IPN, objechał tereny byłych łagrów, gdzie przebywał. Część z nich, w tym Kwitok, to dziś miasteczka. – Gdy tam przyjechałem, oczami wyobraźni zobaczyłem piaszczystą drogę do naszego baraku. Znalazłem fundamenty po starym szpitalu, w którym zmarła moja mama.
Nawiązał też kontakt z córką jednej z pracownic. Podczas rozmowy okazało się, że siostra Bolesława, Kazimiera, nie zmarła w szpitalu, jak im powiedziano, lecz została zaadoptowana przez jedną z pielęgniarek. Jak to możliwe? Pan Bolesław spuszcza ze smutkiem głowę. To był kołchoz, w którym najdrobniejszy sprzeciw i dociekanie bywały karane...
W Kwitoku i okolicach dużo się zmieniło. Cmentarz, na którym pochowano mamę pana Bolesława, zastał zrównany z ziemią. Nie udało mu się także znaleźć grobu ojca w syberyjskiej tajdze. Na miejscu, gdzie w latach 40. Polacy prowadzili wyręb, zastał setki zaniedbanych grobów. – Świadkowie mówili, że tatę pochowano pod sosną podczas pracy – wyjaśnia. – Nie istniała żadna ewidencja, która pozwoliłaby odnaleźć to miejsce.
Dziedzictwo
– Wy przyjeżdżacie do nas, bo gościmy was z życzliwością – mówi jedna z mieszkanek Małej Minusy. I to prawda. Pan Bolesław był tam w sumie sześć razy. Mieszkańcy miasteczka i pracownicy kulturalnych zespołów polonijnych odwiedzali organizacje sybiraków w Polsce.
– Wracam tu jak do rodziny – przyznaje mój rozmówca ze wzruszeniem. – Nazywają mnie tu ziemliak, czyli krewniak. A ja traktuję ich podobnie, pamiętając dobro, jakie mnie tu spotkało, a nie wracając w myślach zbytnio do złej przeszłości.
Bolesław Włodarczyk wraz z Sergiuszem Leończykiem, którego rodzice byli przedwojennymi osadnikami w Irkucku, mają spory wkład w umacnianie polskości na Syberii. Po upadku „żelaznej kurtyny” potomkowie Polaków często nie zdawali sobie sprawy ze swojego pochodzenia, dziś coraz więcej z nich odkrywa je i kultywuje. A oni inspirują i umacniają działanie organizacji polonijnych, rozkwitających tam coraz bardziej.
– Moimi podróżami na Wschód przywróciłem pamięci moje korzenie. Jestem z nich dumny – mówi Włodarczyk. – To dziedzictwo przekazuję dziś moim dzieciom i wnukom. Teraz wiedzą, skąd pochodzą, i mogą jeszcze głębiej zaszczepiać w swoim życiu patriotyzm. Ten rozumiany jako miłość do ojczyzny i rodziny.