Wygracie siebie
– Ojcze, rozdając „opoczki”, będziemy witać ludzi na polu słowami „Buduj na Chrystusie” – powiedziałam, przychodząc do pokoju ojca, zwanego „oczkiem”. Były to przygotowania do XV Spotkania Młodych LEDNICA 2000. Ja byłam studentką I roku, od kilku miesięcy pojawiającą się w ówczesnym Duszpasterstwie Akademickim. Zostałam tam wysłana przez Franka, obecnie mojego męża, który wtedy odpowiadał za przewodników lednickich – jedną ze służb działających podczas spotkania. Oczywiście tekst był już uzgodniony, chodziło o akceptację ojca, czy tak możemy witać pielgrzymów podczas czerwcowego spotkania. „Opoczki”, czyli małe kamienie z pieczęcią Ryby – symbolem Piotrowej skały były wtedy rozdawane jako symbole uczestnikom spotkania.
Ojciec, nie znając mnie wtedy jeszcze, po chwilowym namyśle odpowiedział: – Ty całkiem rozumne dziecko jesteś.
I tak się zaczęło. Ojciec Jan znacząco wpłynął na nasze życie. Jego obecność i praca z nim uczyła nas stałego stawiania przed sobą wymagań i powiększania przestrzeni działania. Dzięki niemu nie tylko poznaliśmy siebie, ale też wielu wspaniałych ludzi, których podobnie jak nas uczył i wychowywał do pracy dla innych. Tą przestrzenią działania, którą nazywał „swoim uniwersytetem” od dwudziestu lat była Lednica. To, czego nauczyliśmy się od ojca Jana, chyba najlepiej wyraża się w tym, co powiedział nam na naszym ślubie 2 maja 2015 r.:
„Na więzi z Chrystusem budujcie więzi między Wami. Pozbywajcie się egoizmu, egocentryzmu, chęci dominowania, szukania swego, stawiania na swoim. Szukajcie cierpliwości, łaskawości, wzajemnego zrozumienia i uprzedzajcie się w czynieniu dobra i usługiwaniu sobie i innym. Bądźcie dojrzali społecznie. Bądźcie dla środowiska i dla Kościoła, który też jest wspólnotą. Bądźcie z nadmiarem, po pańsku, czytelnie i pięknie. Pamiętajcie, abyście już nie żyli tylko dla siebie, ale dla tego, który za nas umarł i zmartwychwstał. Żyjąc dla siebie, przegracie, żyjąc dla Jezusa, wygracie siebie”.
To nam pokazywał przez te pięć lat, podczas których mogliśmy ogrzewać się w ogniu jego osobistej świętości. Tę świętość dnia codziennego nam pokazywał, zachęcał do niej, i nieustannie praktykował. Relacja, jaka łączyła nas z ojcem Janem, to nie tylko wielki przywilej. Łaską było nie tylko z nim pracować, ale również wspólnie, aż do tej ostatniej Mszy św. po prostu być. To zobowiązanie, w którego wypełnianiu, czujemy jego ciągłe wsparcie i obecność.
Małgorzata i Franciszek Wołochowie
Kiedyś miałem sen. Śnił mi się ojciec Jan Góra, który pytał mnie: „A ty kiedy do nas przyjdziesz?”. Oczywiście nie wstąpiłem do dominikanów dlatego, że przyśnił mi się Jan Góra, jednak jego osoba wpłynęła zasadniczo na moje powołanie. Bez niego nie byłoby mnie w zakonie.
Pierwszy raz usłyszałem go w Radiu Maryja. W drugiej połowie lat 90. często gościł na falach toruńskiej rozgłośni i zapraszał młodzież do uczestnictwa w organizowanych przez siebie spotkaniach. Mówił oczywiście o Hermanicach i Jamnej, ale przede wszystkim o Lednicy. Kiedy przyjechałem na Pola Lednickie w 1997 r., byłem bezrobotnym absolwentem studium medycznego. Tamto spotkanie zmieniło zupełnie moje życie.
Minęło 20 lat od tego wydarzenia, a ja prawie codziennie wspominam, jak staliśmy i wpatrywaliśmy się w niebo, czekając na nadlatujący helikopter z papieżem na pokładzie. Nigdy osobiście nie spotkałem Jana Pawła II. Tamto lednickie spotkanie było pierwszym i ostatnim. Wystarczyło, że przeleciał nade mną i moje życie zmieniło się. Cień Piotra uzdrawiał chorych. W tamtą noc cień Piotra uzdrowił grzesznika. Kilka lat temu znajoma mniszka dominikańska z klasztoru w Świętej Annie powiedziała mi: „Pamiętam cię, jeszcze niepewnego brata, który w reflektorze nad Lednicą zobaczył światło Chrystusa”. Tak rzeczywiście było. Kiedy przechodziliśmy przez Bramę, idąc w kierunku ogromnego wojskowego reflektora, który oświecał nam drogę, usłyszałem w sercu głos: „To jest droga światła, jeśli chcesz – chodź!”. Zrobiłem jeden krok w Jego kierunku. Potem były Hermanice, Jamna, nowicjat dominikanów, studia, już własne duszpasterstwa, Rzym, Rosja, Kijów, ciągle jednak robię tylko ten jeden krok w kierunku Chrystusa. W kierunku, który On mi zaproponował.
Nie zdążyłem się wiele nauczyć od ojca Jana. Rok po lednickim spotkaniu wstąpiłem do dominikanów i znalazłem nowych mistrzów. Dziś, prawie dwadzieścia lat od tamtych wydarzeń i po roku od jego śmierci, zdaję sobie sprawę, że nauczyłem się od niego jednej podstawowej rzeczy. Pamiętam jak w tamtym okresie często powtarzał, że dominikanin nie ma własnych kapci, chodzi ciągle w butach, aby w każdej chwili być gotowym do głoszenia Słowa Bożego. Był na wskroś z ducha papieża Franciszka. Nie tylko nie posiadał własnej kanapy, ale nawet kapci się wyrzekł. Ciągle w ruchu, fizycznym i intelektualnym, aby innym nieść Słowo Boże. Przez wszystkie te lata, tak jak w tym śnie, wzywa mnie ciągle, bym robił krok do przodu.
o. Wojciech Surówka OP
Drogi Ojcze Janie
Minął prawie rok jak jesteś u Pana. Poproszono mnie o parę słów o Tobie, kim dla mnie byłeś, ale trudno myśleć o Tobie byłeś – kiedy Ty ciągle jesteś. Jesteś w swoich książkach – czytam je dokładniej i głębiej, jesteś w filmach i nagraniach – nigdy nie miałem na nie czasu, bo przecież miałem Cię na żywo, jesteś na Lednicy i Jamnej, w ludziach, którzy tam chcą wybrać Chrystusa i tworzyć te miejsca. Piszę do Ciebie po raz pierwszy, bo wiem, że lubisz dostawać listy od swoich dzieci. Zachowujesz je, a potem po latach, w święta wyjmujesz z szuflady i czytasz ze wzruszeniem, myśląc, jak dojrzały. Ja, Twój żołnierz liniowy, od listów pełnych wzruszeń wolałem spotkania z Tobą. Bardzo mi brakuje Twoich telefonów kończących się słowami „Kocham i czekam”. Brakuje mi Twojego potrójnego espresso i ojcowskiej spiżarni pod patronatem naszych świętych sponsorów. Te sery pleśniowe, dojrzewające i wiejskie kiełbasy, czekoladki i naleweczki. Raczyliśmy się tym dobrem zawsze przy drzwiach otwartych, Tobie smakowało z nami, a nam najbardziej z Tobą. Spożywaliśmy siebie pospiesznie, bo u Ciebie, jak to w domu, zawsze jest coś do zrobienia. A znaleźć robotę to Ty potrafisz. Jak rodzona matka i ojciec na wsi – razem wzięci.
O naszym czasie mówiłeś: „Biorę, darmo biorę, łaskę robię, że biorę”.
Dziękuję Ojcze, że lata temu w Hermanicach, kiedy prowadziłem poloneza na 300 osób, Ty szarpiąc mnie za rękaw fraka i patrząc prosto w oczy, rzuciłeś: „Człowieku poprowadzisz poloneza na 100 tysięcy ludzi”. No wariat – pomyślałem. A potem był taki polonez. Na Lednicy. I dziesiątki innych spotkań na setki i tysiące ludzi, którzy tańcząc, śpiewali: „Tańcem chwalmy Go”. A Ty się uśmiechałeś i przesuwając poprzeczkę wyżej, mówiłeś: „Kazek, a teraz głębiej i wyżej – żeby to dla Pana Boga było”.
Ty nie tańczyłeś nigdy. Stałeś z boku, nadając azymut. Aż do dnia śmierci, kiedy to poprowadziłem Cię, Ojcze, jak w polonezie z kaplicy od ołtarza do miejsca, gdzie przy biurku tworzyłeś, pracowałeś i czekałeś na ludzi.
I dzień pogrzebu, kiedy siedmioosobowa asysta wodzirejów we frakach włożyła Twoją trumnę do grobu. A później wszyscy zatańczyliśmy, śpiewając Abba, Ojcze, tak jak o tym marzyłeś. Wiem, że już zawsze będziesz czekał na nas na Lednicy, ale jakby co, to Ja czekam na Twój telefon.
PS Dzwoń o każdej porze.
Kazek Hojna
Twój Wodzirej