Wybicie:
W siłowym podejściu do kwestii przyjmowania uchodźców tkwi zasadniczy błąd, bo miłosierdzie praktykowane pod lufą przestaje być miłosierdziem
Powyższe stwierdzenie nie odnosi się bynajmniej tylko do jednego adresata. Oczywiście, z łatwością można je przyłożyć do tych polityków, którzy w imię bieżącej walki międzypartyjnej czy doraźnych, egoistycznych interesów używają uchodźców jako „czarnego luda”, którym straszą i mobilizują swój elektorat. Z drugiej strony pasuje ono jednak także do tych, którzy z podobnych pobudek stosują „terror miłosierdzia”, zarzucając zbyt łatwo swoim przeciwnikom bezduszność, postawę niechrześcijańską i zachowania niehumanitarne. Wszyscy oni powtarzają jeden błąd: cynicznie i świadomie naginają fakty do swoich celów.
Popyt rodzi podaż
Niepokój muszą wzbudzać zwłaszcza wystąpienia niektórych nastawionych antyimigracyjnie
polityków, w których pobrzmiewają mocno echa myślenia z czasów wielkich XX-wiecznych totalitaryzmów. Jedną z takich osób jest Donald Trump, ekscentryczny amerykański miliarder, a zarazem główny dziś pretendent do nominacji w tamtejszych wyborach prezydenckich z ramienia Partii Republikańskiej. Otóż zaproponował on niedawno, aby w ramach walki z terroryzmem zabronić wpuszczania do USA muzułmanów – wszystkich bez wyjątku. Ot, taka forma odpowiedzialności zbiorowej. Stanowisko to podtrzymał podczas jednej z ostatnich burzliwych debat wewnątrzpartyjnych. Nie dość na tym – stwierdził także, że warto rozważyć możliwość… zabijania członków rodzin terrorystów z Państwa Islamskiego! I nawet jeśli jest to tylko pusta retoryka – bo doprawdy trudno sobie wyobrazić, żeby jakikolwiek, nawet najbardziej ekscentryczny zachodni polityk po objęciu prezydentury zaczął bawić się w mordercę kobiet, dzieci i starców – to takie nieodpowiedzialne wypowiedzi w obecnej sytuacji politycznej na świecie działają jak iskra na beczkę prochu. To hodowanie czystej agresji, jedynie po to, żeby przyciągnąć uwagę wyborców. I trzeba przyznać, że ta sztuka udaje się Trumpowi nadzwyczajnie.
Niestety, taka napędzana agresja automatycznie przenosi się na wszystkich uchodźców i imigrantów – przede wszystkim tych Bogu ducha winnych i to oni zbierają najcięższe razy zadawane podczas kampanii wyborczej. Nawiasem mówiąc, tego rodzaju postulaty są także nieracjonalne, co wytknął miliarderowi jeden z jego republikańskich konkurentów Jeb Bush, stwierdzając, że „jeśli chcemy pokonać radykalnych islamistów, to nie możemy odgrodzić się od pokojowych muzułmanów”, ponieważ to oni będą głównym trzonem wojsk walczących z dżihadystami. Trump ze swoją agresywną retoryką wygrywa jednak na krótką metę, ponieważ uderza w tony, na które jest dziś największe zapotrzebowanie ze strony wyborców. Ludzie boją się zalewu radykalnego dżihadu i każdy kto oferuje im poczucie bezpieczeństwa – nieważne jak złudne jest to poczucie – może liczyć na posłuch. Jest popyt, to jest i podaż.
Na podobnej antyislamskiej retoryce odniosła sukces w pierwszej turze niedawnych wyborów samorządowych we Francji Marine Le Pen i jej Front Narodowy. Podczas kampanii wyborczej, która siłą rzeczy znalazła się w cieniu listopadowych zamachów w Paryżu, Le Pen z jednej strony nawoływała do zamknięcia radykalnych meczetów salafickich i kontrolowania kazań głoszonych przez imamów – co w obecnych realiach francuskich nie wydaje się wcale pozbawione sensu – ale zarazem wykorzystywała ten temat do podgrzewania antyimigracyjnych nastrojów w znacznie szerszym zakresie, niż zawiera się w haśle „radykalni islamiści”. A takich polityków, chętnych do upieczenia na antyterrorystycznym ogniu kilku „imigracyjnych” pieczeni za jednym zamachem, znajdziemy dziś w Europie bez liku.
Miłosierdzie pod lufą
Sytuację dodatkowo pogarsza często kompletnie bezrefleksyjna postawa brukselskich eurokratów i lewicowych salonów Europy. Rażą przede wszystkim aroganckie zapewnianie, że multikulturalna wizja Starego Kontynentu ma się nadal świetnie, wszystko jest w najlepszym porządku, a społeczności muzułmańskie dobrze integrują się na Zachodzie. Tylko że wyborcy już nie kupują takich haseł, bo gołym okiem widać, że rzeczywistość jest inna niż kolorowe obrazki malowane na potrzeby brukselskiej propagandy. Bezrefleksyjna polityka imigracyjnej – podyktowana takimi samymi względami ideologicznymi jak jej antyimigracyjne przeciwieństwo – poniosła porażkę. Zaprzeczanie rzeczywistości i lekceważenie zagrożeń tylko jeszcze bardziej wpycha wyborców w ramiona polityków głoszących hasła przeciwne „obcym” .
Widać to doskonale na przykładzie Niemiec. Dziś nikt już nie ukrywa, że za tamtejszą ultraliberalną polityką imigracyjną stały w głównej mierze względy ekonomiczno-demograficzne, a szczytne hasła o otwartości były jedynie miłym dla ucha dodatkiem. Ale sytuacja za Odrą zaczyna wymykać się spod kontroli. Nastroje i wystąpienia antyimigracyjne gwałtownie rosną i nie zapobiegną temu nawet sympatyczne selfie Kanclerz Niemiec Angeli Merkel w towarzystwie uśmiechniętych uchodźców. Nie chodzi o to, że takie gesty nie są ważne i potrzebne – przeciwnie, mają swój wymierny ciężar gatunkowy – ale sama Merkel odbiera im wiarygodność poprzez swoje działania na arenie międzynarodowej. Bo jeśli Niemcy i część innych państw zachodniej UE naciska siłą na przyjęcie przez pozostałe kraje członkowskie odgórnych kwot uchodźców, to rodzi się pytanie o czystość takich intencji. Abstrahując od oczywistej konieczności udzielenia pomocy potrzebującym, warto się bowiem zastanowić, czy racji nie mają ci, którzy mówią, że Niemcy przeliczyli się w swoich imigracyjnych rachubach, a teraz pod wpływem ogromnej fali uchodźców, próbują przerzucić ten problem na inne państwa?
W tym siłowym podejściu tkwi zresztą zasadniczy błąd, bo miłosierdzie praktykowane pod lufą przestaje być miłosierdziem. Bez dobrowolności staje się jedynie niechcianą, przymusową pańszczyzną. Postulowanie sztywnych kwot imigracyjnych obraca się także przeciwko samym uchodźcom, ponieważ intencjonalnie zakłada jakiś rodzaj uprzedmiotowienia i przymusu wobec nich. I tutaj akurat rację ma, coraz bardziej ekscentryczny Janusz Korwin-Mikke, stwierdzając, że w praktyce musiałoby to oznaczać zamknięcie uchodźców w obozach z wieżyczkami, drutami kolczastymi i strażnikami. Bo jak inaczej zatrzymać w Polsce, Bułgarii czy Rumunii kogoś, kto chce koniecznie przedostać się tam, gdzie otrzyma lepszy „social”?
Na prywatnej wojence
Temat uchodźców sprawił także, że ze zdwojoną siłą odżyły wszystkie zadawnione spory, podziały ideologiczne i dyskusje na temat kształtu UE. I niestety, zbyt często można odnieść wrażenie, że najmniej chodzi w tym o dobro samych uchodźców szukających schronienia w Europie, co raczej głównie o uderzenie w ideologicznego przeciwnika. Można to zaobserwować na fali powszechnej krytyki pod adresem premiera Węgier Viktora Orbana. Owszem, od początku wypowiadał się on ostro i sceptycznie na temat sposobów rozwiązania problemu uchodźców, ale wydaje się, że nie przekroczył dopuszczalnych granic debaty. Uznał po prostu, że jego mały kraj nie ma szans poradzić sobie z tym problemem – a wydarzenia na budapesztańskim dworcu Keleti pokazały, że raczej się nie mylił. Tymczasem spotkał się z bezpardonowymi epitetami ze strony skompromitowanych latami korupcyjnych rządów węgierskich socjalistów, a także niektórych, nieprzychylnych mu zachodnich polityków nazywających go „Marine Le Pan w spodniach”, albo wręcz „nowym Adolfem Hitlerem”. Z całym szacunkiem, ale to już są prywatne wojenki niemające wiele wspólnego z chęcią faktycznego rozwiązania problemu uchodźców. Do tego potrzeba bowiem odłożenia na bok wszelkich partyjnych sporów i rzetelnej debaty na argumenty. W tym kontekście warto przywołać słowa prymasa Czech kard. Dominika Duki, który mówiąc o kwestii uchodźców, ostrzegł kilka dni temu, że „współczucie i emocje bez rozsądnych zachowań prowadzą do piekła”. Im szybciej uświadomią to sobie politycy wszelkich bez wyjątku opcji, tym lepiej dla nas wszystkich.