Logo Przewdonik Katolicki

Nie boję się łez

ks. dr Mirosław Tykfer
Pomaga mi myśl, że Pan Jezus sam zapłakał. Nie boję się łez. Sądzę, że potrzebne są i tym ludziom, i mnie

Rozmowa z siostrą Małgorzatą Majszczyk, nazaretanką od 15 lat posługującą jako kapelan szpitalny w Teksasie,

Pracuje Siostra w Teksasie jako kapelan szpitalny. Co to właściwie oznacza?
– Na pewno ludzie zastanawiają się, jak to jest: siostra kapelanem? Otóż nie sprawuję posługi kapelana z sakramentami, ale kapelana z posługą, nazwijmy to, duszpasterską. Również dla mnie było to zaskoczeniem, gdyż w Polsce się z tym nie spotykamy. Kiedy więc siostry poprosiły mnie, bym służyła w szpitalu, trochę się przestraszyłam. Na szczęście Bóg dał mi potrzebne łaski.
 
Czy skierowanie Siostry do posługi w szpitalu była spowodowane brakiem księży?
– Rzeczywiście, księży wciąż jest za mało. Jednak oprócz sióstr w szpitalu i tak jest ksiądz-kapelan.
 
Na czym więc polega praca Siostry jako kapelana-duszpasterza, skoro nie na udzielaniu sakramentów?
– Szpital im. Matki Franciszki Siedliskiej w Teksasie, o którym mówię, jest katolicki. W związku z tym zobowiązuje się do tego, że każdemu pacjentowi zostanie zaoferowana pomoc duchowa. Większość mieszkańców Teksasu należy do innych Kościołów i wspólnot chrześcijańskich, dlatego ksiądz idzie do katolików, a siostry do pozostałych chorych. Choć w ostatnim czasie pracują też kapelani innych wyznań chrześcijańskich.
 
Czyli każdy, kto idzie do tego szpitala, wie, że będzie miał zaoferowaną duchową pomoc ze strony siostry wyznania katolickiego?
– Spodziewają się tego. Muszę przyznać, że byłam mile zaskoczona, jak wielu ludzi jest otwartych na takie spotkanie. Polega to na rozmowie i zapytaniu: „Jak się czujesz?”, „Dlaczego tutaj jesteś?”, „Czy czegoś Ci potrzeba?”. I bardzo często od słowa do słowa ludzie dzielą się swoimi życiowymi doświadczeniami. Co dla mnie też było nowością. Sama musiałam się tego nauczyć: słuchać i być z ludźmi.
 
Nie trzeba stosować żadnych metod przekonywania?
– Tak jak wspominałam, ludzie w większości są w takich momentach bardzo otwarci. Choć miałam kilka sytuacji, że kiedy weszłam i przywitałam się, podziękowali, mówiąc, że nie potrzebują żadnej wizyty. Pytałam tylko wówczas, czy czegoś sobie życzą, czy coś im przynieść. Czasem trzeba się wycofać. I oczywiście pomodlić się za tego człowieka. On może myśli, że nie jest mu to potrzebne, ale przecież każdy potrzebuje modlitwy.
 
Ile trwa dyżur w szpitalu?
– Ponad 24 godziny. Zaczynam pracę o 7.00 rano jednego dnia i kończę następnego w południe, bo trzeba zdać raport, dokończyć wszystko. Taki jest zwyczaj. Będąc na dyżurach, muszę odpowiadać na wszelkie wezwania dzień i noc. Gdy tylko chory pojawia się w szpitalu, natychmiast jest reakcja wszystkich, którzy w danej chwili są potrzebni.
 
Jak mieć siły na rozmowy przez tak długi czas?
– To po prostu łaska Boża. Jako kapelani musimy być w każdej sytuacji, gdy ktoś umiera. Zdarzyła się kiedyś noc, podczas której umierało sześcioro ludzi w jednym czasie na różnych oddziałach. Do każdego musiałam pójść. Ale Pan Bóg jest dobry. I okazało się, że np. przy jednej rodzinie był już pastor. Wiedziałam, że mają opiekę, mogłam ich zostawić i iść do pozostałych. Choć oczywiście są sytuacje, gdy idę i nie ma nikogo, nawet z rodziny. Zostaję z tą osobą, modlę się, trzymam za rękę, by nie była sama.
 
To muszą być bardzo trudne doświadczenia.
– Doceniam wszystkich tych, którzy patrzą śmierci w oczy i są z tymi ludźmi. Pamiętam jednego z pacjentów, miał około 23 lat, gdy umierał. Podeszłam do jego łóżka; to była moja pierwsza wizyta. Mama siedziała w fotelu, uklęknęłam na wprost niej, a wtedy ona przytuliła się do mnie i płakała. Bardzo długo. Dopiero później rozmawiałyśmy i mówiła, jak bardzo potrzebuje Boga, jak chce w Niego wierzyć, bo to dla niej okrutny czas. Takich chwil się nie zapomina.
 
Czy da się patrzeć na cierpienie z dystansem, czy raczej trudno sobie samemu z tym poradzić?
– Najtrudniejsze jest psychiczne zmęczenie. Widziałam też innego umierającego młodego człowieka. Chciałam pomóc, być z rodziną, ale wiedziałam, że on może zaraz umrzeć, i nie wytrzymałam. Musiałam odejść i sama płakałam. Może dlatego, że sama mam rodzinę i pomyślałam, że to mógłby być ktoś z moich bliskich. Czasami to jest trudne. Pomaga mi myśl, że Pan Jezus sam zapłakał. Nie boję się łez. Sądzę, że potrzebne są i tym ludziom, i mnie. Gdybym tego nie robiła, to już nie mogłabym pracować.
 
Ta posługa polega na towarzyszeniu, a nie nauczaniu o Bogu. Czy wymagało to jakiegoś szczególnego otwarcia, zmiany podejścia?
– Jestem siostrą katolicką, ale służę tym, którzy nie zawsze są tego samego wyznania. Trudne jest odnalezienie równowagi pomiędzy tym jak im pomóc, przynieść Jezusa, ale też odpowiedzieć na ich potrzeby. Na szczęście jest przy mnie Bóg.
 
Inne wyznania czy też inne religie?
– W większości są to chrześcijanie. Mam piękne przykłady ludzi, którzy nie są katolikami, a mimo to są otwarci na Jezusa. Przykładem może być to, że stajemy na korytarzu, chwytamy się za ręce i modlimy. To nie jest nic nadzwyczajnego! Ludzie są do tego przyzwyczajeni, nie wstydzą się tego, że wspólnie prosimy Boga o łaskę dla pacjenta, rodziny, by mogła to wszystko przetrwać.
 
I nie rodzą się żadne konflikty?
– Mamy wspaniałą grupę kapelanów. Ponieważ nasz szpital stał się szpitalem uczącym innych – pokazujemy, jak mamy pomagać, żeby się nie wypalić – to mamy baptystów, luteranów i duchownych z innych wspólnot. Współpraca jest niesamowita. Codziennie rano jest raport z pracy, a potem, zanim wyjdziemy do pacjentów, wszyscy razem się modlimy.
Zanim trafiłam do tego szpitala, byłam na szkoleniu w Dallas. Tam doznałam nawrócenia, bo uświadomiłam sobie, że ludzie będący innego wyznania tak samo jak ja chcą nieść Chrystusa i pomagać. Może w trochę inny sposób, ale kieruje nami miłość do Boga i chęć służenia. Wspieramy się nawzajem. Czasem ludzie pytają, czy pośród innych wyznań, uczestnicząc nawet w pogrzebach niekatolickich, nie można się przypadkiem zagubić w swojej wierze. Ale ja wiem, gdzie jestem. I nikt tego nie zmieni. Kocham Kościół katolicki, nasze sakramenty, Pana Jezusa w Eucharystii i nie mogłabym tego zostawić.
 
Wspominała Siostra, że wszyscy od razu są wzywani do chorego. Najważniejsi są lekarze, bo leczą ciało, a Siostra jest „na dodatek”?
– Na początku bałam się lekarzy. Oni mają taką trudną rolę, a ja? Przyjdę, pomodlę się i moja rola skończona. Bardzo szybko jednak nauczyłam się, że lekarze, tak jak pacjenci i ich rodziny, również potrzebują wsparcia. Zdarzają się sytuacje, gdy przed poważną operacją lekarz dzwoni do mnie wieczorem i prosi, bym pomodliła się za chorego, choć wie, że i tak bym to zrobiła.
 
Jakie wsparcie jest potrzebne lekarzom?
– Ludzie przychodzą do nich, bo są, nazwijmy to, „instrumentami” tego uzdrowienia. Są jednak sytuacje, gdy ktoś umiera. To jest ogromne przeżycie dla lekarzy. Wiele razy byłam tego świadkiem. Wiele razy widziałam ich klękających przed rodziną i mówiących, że pacjent nie mógł przeżyć. To bardzo wzruszające. Czasami nawet lekarz sam pyta rodzinę, czy może się z nimi pomodlić. Wie, że ja jestem, ale osobiście czuje taką potrzebę, chce to zrobić. Gdy rodzina wraca do domu, czasem spotykamy się z personelem, jako drużyna, i rozmawiamy o tym, co było najtrudniejsze. Bo każdy z nas wraca do siebie, a tego nie można zabierać ze sobą. Inaczej człowiek nie mógłby się pozbierać. Modlę się za lekarzy, pielęgniarki i wszystkich, którzy im pomagają.
 
Co jest w tej posłudze najważniejsze?
– Trzeba szanować każdego tam, gdzie jest, i kochać go. Wiem, że Pan Bóg miłuje wszystkich. Chcę spotykać człowieka tam, gdzie jest i przynosić mu Jezusa takiego, jakiego mogę, na jakiego on w danej chwili jest gotowy.
 
To już ponad 15 lat ciężkiej pracy, słuchania ludzi, przebywania w szpitalu – może czas na odpoczynek?
– Nie! Kiedyś ktoś w szpitalu zapytał mnie, czy lubię tę pracę. I pomyślałam, że nie mogę go okłamać… Po chwili ta osoba sama powiedziała: może niech Siostra powie: „Ja będę tę pracę kochała”. „Wiesz co, masz rację” – odpowiedziałam. To mi pomogło. I rzeczywiście, pokochałam tę pracę! Jest bardzo trudna, czasami człowiek czuje, że nie ma siły. Ale gdy mówię, że już tam nie wrócę, nagle dostaję kartkę od kogoś, kto był w szpitalu 10 lat temu i pisze, jak mi dziękuje za to, że kiedyś do niego przyszłam. Pan Jezus jest pełen niespodzianek. Dla mnie.
Innym razem kto inny mnie zaskoczył. Modliłam się przy chorym z rodziną, która nie była katolicka. Na koniec modlitwy syn tego pacjenta powiedział: „A teraz ja modlę się za Siostrę o potrzebne dla niej łaski, bo może ona jest jedynym Jezusem, którego ludzie dziś zobaczą”.
 

Chorych nawiedzać
Chorym w jakimś stopniu był każdy z nas. Niektórzy cieszą się na lekką grypę, bo jest to okazja, aby się wreszcie wyspać. Niestety, zdarzają się choroby, które przykuwają do łóżka na wiele miesięcy, a nawet lat. Uczynek miłosierdzia, który wzywa do nawiedzania chorych, nie odnosi się jednak do zakatarzonych, ale do obłożnie chorych. To oni, oprócz dobrego lekarza, potrzebują współczującej obecności. Nie należy jednak mylić tego współodczuwania z litością. Chorych nawiedzać można szczerze tylko z miłości.

 


 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki