Logo Przewdonik Katolicki

Nienawiść niczego nie zmieni

Gdzie był Bóg, gdy zamordowano Justynę? – pytał pan Włodek. – Myślę, że On płakał w tym momencie – mówi jego żona. Czy takie urazy można darować? Opowieść ojca o utraconej córce dowodzi, że Bóg uzdrawia, choć blizny pozostają.

W poniedziałek 28 kwietnia 2008 r. wróciłem z pracy jak zawsze. Moja córka, która 4 kwietnia obchodziła osiemnastkę, była w domu. Żona była w pracy. Spędziliśmy miło razem wieczór, rozmawialiśmy, oglądaliśmy telewizję. W pewnym momencie zagadnęła: „Tatusiu, zmęczony jesteś?”. Odpowiedziałem: „Trochę”. „Nic się nie martw – mówi – wkrótce ci pomogę, będę miała pierwsze jazdy na prawo jazdy, będę mogła wozić ci pracowników. Dasz mi jeździć samochodem?”. „No pewno, że dam”. Zawsze była chętna do pomocy, pomagała odginać blachy na warsztacie, czasem jeździła na budowy, pomagała malować boazerie, podbitki, wykonywała różne drobne prace. Cieszyła się, że mogła pomagać. Wszędzie było jej pełno.
 
Dłonie jak lód
Około godziny 21.00 z minutami wyszła jeszcze na chwilę do kolegów i koleżanek. Powiedzieliśmy sobie „dobranoc” i poszedłem spać. Rano wstałem do pracy jak zwykle, pojechałem po swoich pracowników, zawiozłem na budowę, a później poszedłem do kościoła. Gdy wróciłem do domu po Mszy św., żona powiedziała, że Justyny nigdzie nie ma. Zdziwiłem się: „Jak to – nie ma?”. Dzwonił jej chłopak, zdenerwowany, bo Justyna nie odbiera, ma telefon poza zasięgiem lub wyłączony. Nie wróciła już poprzedniego wieczoru. Poszedłem do koleżanek, aby zorientować się, czy nie wiedzą, co się z nią stało, dokąd poszła. Potem pojechaliśmy do szkoły. Zaczęły się poszukiwania: szukaliśmy cały dzień, całą noc, następny dzień, ale nie mogliśmy jej nigdzie znaleźć. Oczywiście wcześniej zgłosiliśmy to na policję, która podeszła do sprawy dosyć lakonicznie; mówili, że takie rzeczy się zdarzają. Próbowaliśmy ich przekonać, że takie rzeczy nie zdarzają się u nas. Nie było dotąd takiej sytuacji, żeby nie informowała, gdzie idzie, z kim, co będzie robić. Policjanci nam nie wierzyli. Właściwie czekaliśmy na jakiś telefon z żądaniem okupu, próbą szantażu. Policjanci powiedzieli, że jako właściciel jej telefonu mogę poprosić o billing. Dostaliśmy go w trybie błyskawicznym, przez internet. Zaczęliśmy weryfikować połączenia, poprosiliśmy jej chłopaka, z którym chodziła od kilku lat, żeby zidentyfikował któryś z ostatnich numerów, z tego wieczora, kiedy Justyna wyszła z domu. Rozpoznał numer jednego ze swoich przyjaciół i jej kolegi. Zadzwoniłem do niego i zapytałem, czy widział się z moją córką. Odpowiedział, że nie i nie wie w ogóle, o co nam chodzi, był dosyć nieuprzejmy. Mówił, że jedzie z kolegami do kina do Poznania i nie ma czasu o takich rzeczach rozmawiać. Oddzwonił po dwóch dniach, powiedział, że może przyjść do nas, porozmawiać.
Przyszedł z kolegą. Jego mowa była opanowana, wyreżyserowana. Gdy go przywitałem, zwróciłem uwagę na jeden szczegół: miał zimne dłonie, a jego kolega – ciepłe. Nie pomyślałem jednak wtedy nic szczególnego, bo przecież takie rzeczy się zdarzają, że ktoś ma ciepłe lub zimne ręce; posiedzieli u mnie 10-15 minut, a gdy wychodzili, nadal miał dłonie zimne jak lód.
Poszukiwania trwały osiem tygodni. Po tym czasie odebrałem telefon, że nieopodal w lesie znaleziono ciało jakiejś osoby. Pojechaliśmy tam natychmiast, ale nie chciano nas dopuścić do tego miejsca, musieliśmy czekać. Próbowałem wypytać policjantów o jakieś szczegóły ubioru, wyglądu. Nie chcieli nic powiedzieć. Po jakimś czasie zaczęli wychodzić z lasu policjanci z panią prokurator. W worku nieśli na noszach ciało tej osoby; poprosiłem jedną z policjantek, żeby pozwolili nam już tam na miejscu je zidentyfikować. Kiedy rozpięto worek, zobaczyłem najpierw buty, potem spodnie, bluzkę. Było to ciało mojej córki.
 
Skuteczny blef
Tam, gdzie mieszkamy, jest dwieście rodzin. Do późnej nocy dzieci chodzą po podwórku, po placu zabaw, wciąż jest pełno ludzi. Była godzina 21.30 czy 22.00 i żywej duszy, nikt nic nie widział… Jak to możliwe? Po jakimś czasie niespodziewanie otrzymaliśmy telefon z pytaniem, czy nie chcielibyśmy wziąć udziału w programie 997. Zaowocował on tym, że koledzy zabójcy, którzy go oglądali, zareagowali na moją wypowiedź. Właściwie w niej skłamałem, bo miałem już wyniki ekspertyz, wedle których w żaden sposób nie można było wskazać sprawcy. Wiedziałem, że nie ma innego wyjścia, że mogę jedynie blefować i odegrałem w programie scenę, że już wiemy, kto to jest, czekamy tylko na ostateczne potwierdzenie wyników i prosimy, żeby zgłosili się ci, którzy jeszcze ewentualnie mogą pomóc. Wtedy ci koledzy się przestraszyli. Przyszli na policję, zaczęli kojarzyć pewne fakty i doszli do tego, że mógł zrobić to ich kolega. Wszystko zaczynało na to wskazywać. Pozwolili założyć sobie podsłuchy, nagrali z nim rozmowę i w ten sposób udało się dojść do zabójcy.
Nawet przez myśl nam nie przeszło, że ktoś miałby ją tak właśnie zamordować. Tym bardziej któryś z rówieśników, kolegów, przyjaciół. Dokonał tego sam – tak wynikało z jego pierwszych zeznań, gdy się przyznał. Zaczął opowiadać, jak to zrobił. W drugim zeznaniu, podczas wizji lokalnej zaczął zeznawać już trochę wymijająco. Mówił, że ona niby się wywróciła, a on chciał ją uratować, zaczął badać jej tętno; nie znalazł go, więc się bał, że ktoś pomyśli, że to on zrobił, wziął kamień i ją dobił. Tak długo uderzał, że z głowy nie zostało praktycznie nic.
 
Bóg wtedy płakał
Później obrońcy zasugerowali mu, żeby się do niczego nie przyznawał. Od tego czasu nabrał wody w usta, zaczął wszystko odwoływać. Na pierwszej rozprawie cały czas patrzyłem na niego. Nie chciał spojrzeć mi w oczy. Kiedy odczytywano akt oskarżenia, twarz miał jakąś suchą, bladą, taką zimną. Stał i słuchał, jak sędzia odczytuje akt oskarżenia i mimo, że ta twarz wydawała się sucha, to z brody ciurkiem kapał mu pot. Nie widziałem jeszcze nigdy, żeby ktoś się tak pocił. Z jednej strony w moim sercu była nienawiść, a z drugiej chyba jakiś rodzaj współczucia, choć nie powinienem go dla niego mieć.
Jedynak, mama lekarz, tata lekarz, przecież mógłby mieć życie jak w bajce. On pewnie też chciałby cofnąć czas. Nigdy nie rozmawialiśmy. Chciałem tylko zapytać, dlaczego to zrobił, ale pewno mi nigdy nie odpowie.
Pamiętam, jak zapytałem żonę:  „Czemu to nas spotkało?”. A ona po chwili mi odpowiedziała: „Dlaczego nie? Dlaczego nas akurat miałoby to ominąć? Przecież jesteśmy ludźmi jak wszyscy”. „A gdzie Pan Bóg – mówię – był wtedy?”. A żona wtedy odparła: „Wiesz, ja myślę, że Pan Bóg płakał w tym momencie”.
 
Jakby nic się nie stało
Kiedy spotykamy się na rozprawach w sądzie, mówimy rodzicom tego chłopaka „dzień dobry”. Poza tym zdawkowym przywitaniem nigdy nie rozmawialiśmy. Ale przed jedną z rozpraw nie wytrzymałem, puściły mi emocje. Gdy oni tradycyjnie podeszli do syna i zaczęli go obściskiwać, całować, śmiać się, powiedziałem: „My też chcielibyśmy podejść do naszej córki i ją uściskać, ale nie możemy, bo państwa syn ją zamordował. Dlaczego tak to ciągniecie, po co? Czy nie lepiej byłoby powiedzieć synowi, żeby się przyznał, okazał skruchę? Wszyscy zapomnielibyśmy o tym, nie należymy przecież do ludzi mściwych. Gdybym był mściwy, to państwa syn już tu by nie żył na tym korytarzu”.
Tak naprawdę nie jest dla mnie ważne, ile on dostanie. Na początku nawet byłem zły, dlaczego nie dożywocie. Kto to takie rzeczy wymyśla, że nieletni, któremu do pełnoletności brakują tylko trzy miesiące, nie zasługuje na dożywocie? Potem myślałem, czy dostanie chociaż te 25 lat? W tej chwili to nie ma dla mnie znaczenia, jaki będzie wyrok. Bardziej martwi mnie to, że on jest taki zimny. Jaki to musiał być człowiek, jak zatwardziałe mieć serce, że dzień czy dwa po do kina jechał z kolegami, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Przecież na jego rękach jeszcze krew nie zastygła.
Na pogrzebie nie było tych kolegów, przynajmniej ich nie widziałem, a zabójca pojechał z rodzicami i narzeczoną w góry. Tak jakby się nic nie stało.
 
Dziękuję za 18 lat jej życia
Oglądasz to w telewizji, w wiadomościach, na filmach; myślisz, że to cię nie dotyczy, a to przychodzi jak grom z jasnego nieba. Później codziennie rano budzisz się i szczypiesz – żeby okazało się tylko snem. I tak całymi dniami, tygodniami – żeby to wszystko nie było prawdą… Z czasem zaczynasz rozumieć, że się nic nie zmieni, że tak ma być.
Był taki czas w moim życiu, kiedy byłem pełen nienawiści, taki właściwie miałem plan – że chyba sam dokonam sprawiedliwego wyroku. Jedno jest pewne: to co się wydarzyło, przybliżyło nas do Pana Boga. Na cmentarzu, za pomnikiem mojej córki są groby małych dzieci, takie małe pomniczki. Nigdy nie zwracałem na to uwagi. Pewnego razu stałem, patrzyłem na jej grób i zobaczyłem te grobki. Jeden chłopiec żył dwa lata, inne dziecko chyba siedem, jeszcze inne roczek. I wtedy z serca popłynęła  modlitwa: „Dziękuję Ci, Boże, za 18 lat jej życia, że mogłem ją poznać, cieszyć się jej uśmiechem, jej żartami, patrzeć jak dorasta. Tamci rodzice nawet tego nie mieli”.
Nic już nie możemy zrobić, ale nienawiść niczego nie zmieni.
 



Na podstawie reportażu Henryka Dedo i Jana Obrembowskiego z Fundacji „Głos Ewangelii”.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Reportaż w wersji audio do odsłuchania: http://www.gospel.pl/reportaze-radiowe.html

Urazy chętnie darować
Uraza to blizna z przeszłości. Co prawda boli rana, a nie blizna, to jednak bywa i tak, że stare blizny się otwierają. Podobnie dzieje się z naszymi uczuciami, które potrafią rozpamiętywać dawne krzywdy, mimo że zabliźnił je miniony czas. Uczynek miłosierdzia, który wzywa do darowania urazów, to stopniowe uwalnianie się od złych wspomnień. Nie dlatego, że ktoś udaje, że nic się nie stało, ale że stara się z serca przebaczyć i dawnych wydarzeń już więcej nie rozpamiętywać.

 


 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki