Hasło X Zjazdu Gnieźnieńskiego brzmi: „Europa nowych początków. Wyzwalająca moc chrześcijaństwa”. Wyrażenie „nowe początki” to trochę jak masło maślane. Przecież początek z natury rzeczy jest nowy. Używając tego sformułowania, pomysłodawcy chcą nam chyba powiedzieć, że mamy za sobą już jakieś „stare początki”, tzn. czas przyjmowania chrześcijaństwa. Dla nas Polaków to 1050 lat wstecz. Ale „stare” to nie tylko „dawne” czy „minione”, czyli odległe w czasie. „Stare” to także „wysłużone” czy „zużyte”. Właśnie dlatego potrzebne są początki „nowe”. Jest w tym coś z idei Soboru Watykańskiego II, którego reformy były wypadkową napięcia między powrotem do źródeł a dostosowaniem do współczesności. Tak więc wciąż chodzi o historyczne i duchowe początki chrześcijaństwa, ale także o jego nowość, bo chrześcijaństwo musi się nieustannie wbudowywać we współczesność.
Nowa parafia
W wywiadzie, którego obszerną część publikuje „Przewodnik Katolicki”, abp Henryk Muszyński, prymas senior, powiedział: „Fundamentem nowości […] jest chrzest, który rodzi wspólnotę. Dlatego ta nowość ma bezpośrednie odniesienie do wszystkich możliwych chrześcijańskich wspólnot, ale jest także nową jakością w wymiarze społecznym, a nawet politycznym”. To stwierdzenie o wspólnocie jako owocu chrztu pojawia się na początku wywiadu. I chyba dobrze, bo – jak się wydaje – lekcją, którą najsłabiej odrobiliśmy z nauczania soborowego, jest właśnie prawda o Kościele jako wspólnocie. Dopóki Kościół ma charakter masowy, wspólnota jest niby czymś oczywistym. Napisałem „niby”, ponieważ – paradoksalnie – masa wcale nie potrzebuje wspólnoty. Oczywistość usypia. Jedynie ci, co są rozproszeni, szukają się nawzajem. Kościół w diasporze jest Kościołem o wiele bardziej wspólnototwórczym niż ten realizujący się w masie ludzi wierzących, a przynajmniej ochrzczonych. I stąd bierze się choćby sukces parafii polonijnych, które odpowiadają na potrzebę wspólnoty.
Oczywiście, nie jest tak, że już staliśmy się w Polsce diasporą, ale potrzeba poszukania się i policzenia w świecie coraz bardziej pluralistycznym i zróżnicowanym wydaje się coraz pilniejszą koniecznością. Także w narodzie, który lubi o sobie mówić, że jest chrześcijański bądź katolicki. Postępujące rozproszenie w coraz bardziej obcym świecie będzie wymagało przeprofilowania polskiej parafii. W wielu miejscach w Polsce małe wiejskie parafie albo te, które mają wiele kaplic, do których kapłan dojeżdża wyłącznie w niedzielę, przeżywają coraz głębszy kryzys. Ze względu na migrację młodych ludzi, niewielki potencjał demograficzny, z konieczności także oferta duszpasterska tych parafii bywa uboga. Jednocześnie wielu wiernych pociągają duże miejskie parafie, które dysponują dobrym zapleczem materialnym, są w stanie przygotować wspaniałą liturgię, a zespół duszpasterski – prócz księży – tworzy grupa zaangażowanego laikatu. Nie wszyscy tam jednak pójdą czy pojadą. Wiara, która jest skazana na nieustanny wybór, chętnie korzysta z tzw. churchingu, czyli wyboru świątyni lub parafii, ale „wiara tradycyjna” łączy więź kościelną z lokalną społecznością.
Przejście od modelu „Kościoła tradycji” do modelu „Kościoła wyboru” będzie miało określone skutki dla budowania wspólnoty parafialnej. „Nowa parafia” nie będzie już mogła opierać się na usługowym schemacie, gdzie kapłan robi coś „dla ludzi” zamiast „z ludźmi”. Koniecznością jest poszerzenie współodpowiedzialności za życie wspólnoty na wszystkich jej członków, choć oczywiście w różnym zakresie. Wiem z doświadczenia, że nie jest to łatwe, a opór pojawia się nie tylko ze strony duchowieństwa. A jednak Kościół usługowy musi ustąpić miejsca Kościołowi służebnemu. W obliczu ogromu zadań duszpasterskich, które stają przed parafią, jeśli wspólnota chce być misyjna, ksiądz nie może pozostać sam. Kiedyś sam mógł „obsłużyć” wiernych, którzy regularnie przybywali na Mszę św. i tłumnie uczestniczyli raz do roku w rekolekcjach: ochrzcić, wyspowiadać, nauczyć katechizmu, a w końcu policzyć tacę. Dzisiaj bez pomocy wspólnoty nie jest w stanie wyruszyć, by poszukać tych, których nie ma, i pomóc tym, którzy potrzebują pomocy, także tej charytatywnej, będącej sprawdzianem żywotności Kościoła.
Nowy katechumenat
Siłą rzeczy natychmiast nasuwa się też pytanie o instrumenty budowania tej wspólnoty. W wywiadzie dla KAI abp Wojciech Polak, prymas Polski, mówił o swoim marzeniu, jakim jest wprowadzenie „katechumenatu pochrzcielnego” w polskich parafiach, tzn. formacji ludzi ochrzczonych prowadzącej do świadomego wyboru Chrystusa, podobnie jak to ma miejsce w przypadku chrztu dorosłych. Propozycja prymasa miałaby dotyczyć formacji katechumenalnej tych, którzy zostali ochrzczeni w dzieciństwie, a w gruncie rzeczy nigdy nie byli ewangelizowani. W sytuacji gdy homilia niedzielna jest obecnie jedynym kanałem budzenia i nauczania wiary, wprowadzenie katechumenatu pochrzcielnego wydaje się koniecznością. Miałoby to podwójny walor. Po pierwsze, dawałoby fundament wiary tym członkom Kościoła, których życie chrześcijańskie nigdy nie zostało pogłębione. Po wtóre, włączałoby ich we wspólnotę i wiązało z życiem parafialnym.
Trzeba uczciwie powiedzieć, że ubocznym skutkiem przeniesienia katechezy do szkół jest brak związku dzieci i młodzieży z parafią. Wprowadzenie tam, gdzie jej nie ma, i intensyfikacja tam, gdzie jest, katechezy sakramentalnej w parafii jest absolutną koniecznością. Charakter katechumenalny powinno mieć nie tylko przygotowanie do bierzmowania, co dzieje się już w wielu diecezjach, ale także przygotowanie do małżeństwa czy rodziców dzieci pierwszokomunijnych. Wciąż jeszcze żyjemy w społeczeństwie o dominującej kulturze chrześcijańskiej, w której sakramenty są elementem tradycji i zwyczaju, dlatego trzeba zrobić wszystko, by chrześcijaństwo kulturowe tych, którzy wciąż jeszcze proszą o sakramenty, przekształcać w chrześcijaństwo świadomej wiary i wyboru.
Nowa pobożność
Duszpasterstwo katechumenalne, które byłoby praktyczną odpowiedzią na Franciszkowe wezwanie do „misyjnego nawrócenia”, musi być wpisane w całą logikę duszpasterskich działań parafii, której życie przecież nie może się ograniczać do Mszy św. niedzielnej. Istotnym elementem jest także to, co nazywamy pobożnością czy religijnością ludową, czyli cała sfera nabożeństw i paraliturgii. Papież Franciszek niejednokrotnie podkreślał, że pobożność ludowa ma bardzo ważną rolę do odegrania, jest ona bowiem żywym nośnikiem prawd wiary i daje wiele możliwości do jej wyrażania. Pobożność ludowa musi pozostać pobożnością ludu, to znaczy taką, która w dużej mierze rodzi się oddolnie. Nie można jednak nie zauważyć głębokiego kryzysu tych form, a jednocześnie rodzenia się nowych, bardziej przystających do współczesnej mentalności, jak nabożeństwa stadionowe, ekstremalne Drogi krzyżowe (bo zwykła już nie wystarcza) czy paraliturgiczne orszaki (choćby na Trzech Króli).
Niegdyś żywe tradycje pierwszych piątków czy nabożeństw majowych w wielu parafiach są prawie nieobecne. Powstałe w innych epokach i kontekstach, wydają się nieprzystające do współczesnej mentalności. Jak odkryć na nowo ich potencjał? A może zastąpić nowymi, bardziej adekwatnymi dla kultury miasta? Nagromadzenie wszystkich możliwych nabożeństw w jeden tydzień niestety nie poszerza spektrum odbiorców, gdyż najczęściej adresowane jest do tych samych osób. Słychać też – być może zasadne – słowa krytyki ze strony wiernych, którzy podnoszą, że rytm nabożeństw jest dzisiaj kompletnie nieadekwatny do rytmu dnia czy tygodnia, czego przykładem jest piątek, który chyba bezpowrotnie stał się rozrywkowym weekendem, a przestał być już dniem pokutnym. Przyznam szczerze, że niejednokrotnie miałem wrażenie słuchając ogłoszeń parafialnych, że są one dostosowane do rytmu plebanijnego bądź klasztornego, a nie do dynamiki człowieka, który uczy się, studiuje i pracuje. Ja nie mam recepty, ale zdaję sobie sprawę, że zaniedbanie tej sfery duszpasterstwa może skutkować jej zupełnym obumarciem.
Wspólnota zbawionych
Wszystkie te sposoby umacniania więzi mają sens o tyle, o ile Kościół będzie się objawiał jako wspólnota ludzi, którzy swoje życie budują na Chrystusie. „To On ma być początkiem dla wspólnoty, która stanowić ma propozycję dla wszystkich zmęczonych chrześcijan oraz inaczej myślących” – mówi abp Muszyński. Skoncentrowanie Kościoła na Chrystusie i na zbawieniu jest najlepszą ochroną przed ewentualnym ciążeniem w kierunku jakiejkolwiek propozycji partyjnej i przed uwikłaniem się w doraźne rozwiązania polityczne. A dzieje się tak zawsze, gdy Kościół stawia ponad Chrystusem rozwiązania prawne czy nawet projekty społeczne. One – z natury rzeczy – zawsze będą powiązane z jakąś wizją partyjną. Kościół musi pozostać absolutnie ponadpartyjny, aby mógł jawić się jako dom, do którego mogą wejść wszyscy, którzy szukają prawdy.
Owszem, to prawda, że Kościół to też instytucja, która realizuje swoją misję w określonych okolicznościach historycznych, społecznych i politycznych, ale jego prawdziwa twarz to duchowa wspólnota zbawionych, którzy ofiarowują światu dar zbawienia będący najwyższym aktem Bożego miłosierdzia. Tylko takim Kościołem warto się zainteresować, zafascynować, wstąpić do niego. Wszystko poza zbawieniem można znaleźć gdzie indziej. Być może jest to najtrudniejsze zadanie Kościoła „nowych początków” w Polsce. Obciążony wieloma wtórnymi, a czasami nawet zastępczymi funkcjami w służbie państwa, narodu i społeczeństwa, które z konieczności musiał realizować w ciągu wieków, Kościół musi sobie nieustannie przypominać, że jest przede wszystkim po to, by pośredniczyć w darze Bożego miłosierdzia, zbawienia i przebaczenia. Wszystko inne jest drugorzędne. Wbrew bowiem temu, co się nam często wydaje, taki Kościół jest dla świata najbardziej – jeśli można tak powiedzieć – niewygodny. Jest bowiem krytyczny i proroczy. I tylko to z takim Kościołem się liczy.