Złamała Pani narodowe tabu. Będzie rewolucja?
– Nie wiem. Książka dopiero się ukazała, dajmy Polakom czas na jej przeczytanie.
Wystarczy spojrzeć na tytuł, by spodziewać się burzy. Pokochałam wroga. Zakazana miłość Polki i Niemca w okupowanym Krakowie.
– Od wojny minęło już wiele lat. Myślę, że jako naród dojrzeliśmy do tego, by nie negując jej okrucieństwa, pokazać też jej inne oblicze.
To dlaczego nie opowiedziała Pani prawdziwej historii, a zdecydowała się na literacką fikcję?
– Bo nie znalazłam ludzi, którzy publicznie i bez zastrzeżeń chcieliby się podzielić swoimi losami. Dla mnie jako historyka, dla dziennikarzy, dla osób niezwiązanych bezpośrednio z tematem, tego typu opowieści są ciekawe, fascynujące. Ale już ich bohaterowie często uznają je za bolesne doświadczenia.
Skąd pomysł na taki temat?
– To było prawie 20 lat temu. Tuż po studiach jechałam pociągiem do Niemiec. Siedziałam w przedziale z około 50-letnim panem. Gdy zapadła niezręczna cisza, zaczął o sobie opowiadać. Dowiedział się niedawno, że jego ojciec to ojczym, a ten biologiczny jest Niemcem. Obaj nie wiedzieli o swoim istnieniu – mężczyzna krótko po wojnie wyemigrował z Polski, kobieta nie powiedziała mu o ciąży i nigdy potem nie odpowiadała na jego listy, a przed synem też wszystko trzymała w tajemnicy. Dopiero podczas sentymentalnej podróży do Polski w latach 90. ów Niemiec dowiedział się od dawnych sąsiadów, że ma dziecko. Odnalazł syna. A mój towarzysz podróży właśnie miał poznać swoją macochę i przyrodnie rodzeństwo.
Jak to przeżywał?
– Nie miał pretensji do matki, która go okłamała, ale czuł żal do społeczności, w której dorastał. Wszyscy znali prawdę, ale milczeli. Byli niemymi świadkami tragedii, którą przeżywał jako mały chłopiec, bo ojczym się nad nim znęcał. Mimo to nikt nie zareagował. Podobny kontekst miały historie wielu innych tzw. dzieci Wehrmachtu.
Jaka jest geneza tego pojęcia?
– Już w XXI w. termin ten ukuła Ebba Drolshagen. Nazwała tak dzieci poczęte przez niemieckich żołnierzy, urzędników czy policjantów na terenach okupowanych. Pierwszym krajem, w którym zaczęto o tym mówić, była Norwegia. W latach 80. odtajniono tam dokumenty niemieckiego stowarzyszenia Lebensborn, które powstało z rozkazu Himmlera i – brzydko mówiąc – popierało rodzenie dzieci dobrej krwi, czyli „czystej rasy”. Dzieci ze związków niemiecko-norweskich hitlerowcy uważali za „pełnowartościowe”, ale w swoim kraju były one po wojnie traktowane bardzo źle, m.in. umieszczano je w domach dziecka albo odsyłano do Niemiec. Doszło do tego, że norweskie dzieci Wehrmachtu, które zaczęły poznawać swoją tożsamość, wystąpiły do rządu swojego kraju o wypłatę odszkodowań za doznane krzywdy. Ale Norwegia jest „niezwykła” tylko dlatego, że tam się zaczęło. Dzieci Wehrmachtu rodziły się we wszystkich okupowanych krajach i nie możemy liczyć, że w Polsce było inaczej.
Są na to jakieś dowody?
– Choćby publikacje Polskiego Państwa Podziemnego, które ciągle powtarzało, że związki Polek z Niemcami to kolaboracja, zdrada. Także nazistowskie przepisy zabraniały żołnierzom intymnych kontaktów, aby nie zhańbić rasy. Czyli temat żył.
W jaki sposób piętnowano te kobiety?
– Najpierw były ostrzeżenia, potem publikacja nazwisk w prasie podziemnej, golenie głów i kara chłosty. Gdy kobiety kolaborowały, działając na szkodę Polaków lub Żydów, sąd podziemny mógł je skazać nawet na karę śmierci. Podobno w całym kraju wykonano 3 tys. takich wyroków.
Przecież kontakty z niemiecką kadrą mogły się przydać…
– Oczywiście. Podziemie wręcz wymuszało w niektórych wypadkach podtrzymywanie relacji z wysokimi urzędnikami i prowadzenie działalności szpiegowskiej. Takie związki były pielęgnowane i pożądane.
A miłość? Taka prawdziwa?
– Też była. Czytałam wspomnienia hrabiny Klementyny Mańkowskiej, właścicielki majątku Winnogóra w Wielkopolsce. Gdy wybuchła wojna, w jej posiadłości rozlokował się Wehrmacht. Jeden z żołnierzy, pułkownik von Rothkirsch, zakochał się w Klementynie, ale ona nie odwzajemniała jego uczuć. Mimo to utrzymywała z oficerami dość życzliwe kontakty. Gdy Niemcy wyjeżdżali z Winnogóry, przepraszali ją, tłumacząc, że nie są zwolennikami Hitlera i nie popierają wojny, jedynie wykonują rozkazy. Ona też czyniła rozróżnienie: „Są Niemcy i są naziści”. Do kolejnego spotkania Mańkowskiej i Rothkirscha doszło trzy lata później we Lwowie. Pułkownik był już wtedy generałem i dowodził sporym okręgiem, Mańkowska natomiast była szpiegiem. Mimo to wybuchło między nimi uczucie, które opisała słowami: „Jakby ktoś rzucił garść słomy na żar”. Cytat z tym obrazowym porównaniem znalazłam u niemieckiej autorki, prof. Maren Röger, która wydała monografię o związkach polsko-niemieckich. Do żadnych intymnych relacji nie doszło, Mańkowska musiała się uporać ze swoimi uczuciami, ale generał podobno na zawsze pozostał jej wierny i nigdy się nie ożenił. Po wojnie do Klementyny dotarły sygnały, że ciągle czeka na ich trzecie spotkanie. Ciekawe jest też to, że w polskim wydaniu pamiętnika Mańkowskiej nie ma ani słowa o słomie i żarze. Są wzmianki o jego wyznaniach miłosnych, ale nigdzie nie pojawia się informacja o ich odwzajemnieniu, choćby tylko w sercu.
Poprawność polityczna?
– To chyba dobre określenie. Inną przemilczaną historią są losy krakowianki i zasymilowanej Żydówki Zofii Jasińskiej. Przed wojną była aktorką Teatru Słowackiego, dużo podróżowała, prowadziła światowe życie. W 1942 r. trafiła do krakowskiego getta. Uciekła, do końca wojny żyjąc z fałszywymi dokumentami. Ponieważ pod latarnią najciemniej, zatrudniła się w kantynie przy koszarach pod Poznaniem. Niedaleko we dworze stacjonowali żołnierze SS. Jeden z nich codziennie wyczekiwał, by odprowadzać ją do domu. Był dość natrętny, ale w końcu z tego natręctwa narodziło się uczucie. Esesman zginął na froncie, ale tuż po wojnie Zofia urodziła jego syna. Nie powiedziała mu prawdy. Żył w przekonaniu, że jego ojcem jest działacz podziemia. Jasińska wyjechała do Izraela, ale nigdzie nie mogła znaleźć sobie miejsca. Ostatecznie resztę życia spędziła w Niemczech. Powiedziała prawdę i wydała książkę Wojna, życie i miłość. Wspomnienia polskiej Żydówki wśród Niemców. W Polsce nigdy się nie ukazała.
Czyli jednak ciągle tabu?
– Dla mnie nie. Ale wspomniana Ebba Drolshagen we wstępie do polskiego wydania swojej książki o dzieciach Wehrmachtu napisała, że ma obawy, czy Polacy są gotowi…
Boimy się oceny, że Polki to wcale takie święte nie były?
– Być może. Ale tu żadna ocena nie byłaby dobra, bo nie wolno nam generalizować. Oczywiście, były dziewczyny, które obrzucały żołnierzy kwiatami, bo podobały im się mundury. Kierował nimi instynkt przetrwania – przyłączyć się do silniejszych.
Podobno już od pierwszych dni okupacji.
– Tak. We wspomnieniach z września1939 r. można przeczytać, że to żenujące widzieć tyle Polek przechadzających się pod rękę z niemieckimi oficerami. Cóż, niektóre na pewno marzyły o pończochach i szminkach. Ale były też kobiety, które uprawiały tzw. prostytucję bytową, aby zdobyć chleb i konserwy dla swoich dzieci. Nie brakuje również historii kobiet szlachetnych i gotowych do poświęceń. Wzruszają mnie losy Ireny Gut-Opdyke, odznaczonej medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Aby uratować Żydów, których ukrywała w piwnicy w willi pewnego niemieckiego majora, zgodziła się na intymną relację z nim. Miała ogromne dylematy moralne, radziła się swojego spowiednika, cierpiała. Ale po wojnie stwierdziła, że zostanie kochanką majora było niewielką ceną za uratowanie dwunastu istnień ludzkich.
Czy historia, którą opisała Pani w książce, zmieniła Panią?
– Zrozumiałam, że oprócz obiektywnego dobra i zła życie nie jest czarno-białe. Szczególnie losy zwykłych, pojedynczych ludzi mają wiele odcieni szarości.
Mirosława Kareta – historyk, dziennikarka, autorka książki Pokochałam wroga. Zakazana miłość Polki i Niemca w okupowanym Krakowie