Logo Przewdonik Katolicki

Bez wzroku – bez barier

Michał Bondyra
Brak ręki, nogi czy wzroku to żadna przeszkoda, której nie można by było przeskoczyć – Marcin Grabiński

Potrafił przebiec ponad 300 kilometrów, zejść poniżej trzech godzin w słynnym Maratonie Berlińskim czy ukończyć maraton Komandosa. Teraz szykuje się do Rio, na paraolimpiadę. Bo Marcin Grabiński nie widzi nie tylko drogi, ale i barier.

Swoim optymizmem i energią mógłby zarazić niejednego. O niemalże całkowitej utracie wzroku potrafi mówić barwnie i z dystansem, podobnie zresztą jak o swoich wielkich osiągnięciach biegowych. Marcin Grabiński jest mistrzem usuwania barier. Szczególnie tych, które „siedzą” w naszych głowach.
 
Niepogoda dla biegaczy
Od wyczynu, dzięki któremu poznała go cała Polska, mija właśnie rok. Zaczynał się Wielki Tydzień, a Marcin szykował się właśnie do startu spod siedziby berlińskiej fundacji Evangelischen Johannesstift. Postanowił, że w ciągu trzech dni przebiegnie dystans 280 km, którego metą będzie Jezioro Maltańskie w Poznaniu – mieście, gdzie siedzibę ma bliźniacze Stowarzyszenie „Na Tak”, pomagające niepełnosprawnym ruchowo i umysłowo ludziom. – Wcześniej biegałem tylko maratony, a na treningu maksymalnie dystanse powyżej 50 kilometrów. Wraz z moimi przewodnikami Markiem i Andrzejem porwaliśmy się na coś, czego jeszcze żaden z nas nie zrobił – wspomina. Już pierwszego dnia pobił wszelkie dotychczasowe rekordy. Przebiegł ponad 100 kilometrów, a prócz bąbli i otarć swoje trzy grosze zaczęła dorzucać pogoda. – Na trasie było wszystko: deszcz, burze z piorunami, gradobicie, ogromne wiatry i śnieg – wylicza.
 
Dzień próby
Po jednej trzeciej trasy, z powodu uporczywego bólu ścięgna Achillesa, biegu z Marcinem nie mógł kontynuować jego przewodnik i przyjaciel Marek Kapela. – Na szczęście jego miejsce zajął Andrzej Zyskowski, którego poznałem przez portal Endomondo. Zresztą jego zegarek z GPS-em bardzo nam później pomógł – wspomina. Największą próbą był jednak drugi dzień. – Biegliśmy z Andrzejem dzień i noc, w sumie ponad piętnaście godzin. Dopadały nas skurcze mięśni i omamy wzrokowe – mówi. W międzyczasie z sił opadali już serwismeni, a ludzie dzwonili, by dali sobie spokój. A oni? Nie dość, że przezwyciężyli kryzys, to ukończyli trasę dłuższą o 26 km. – W Kostrzynie pokierowali nas na ścieżkę rowerową – wyjaśnia. Ze śmiechem dodaje zaraz, że dwa kilometry nadłożyli też przez serwismenkę. – Aneta ma synka, który jest w Stowarzyszeniu „Na Tak”. On nam kibicował, ale przez pogodę nie mógł być na trasie naszego biegu, więc odbiliśmy, by go odwiedzić i chwilę się z nim pobawić – zaskakuje. Bieg z Marcinem i Andrzejem skończył także kontuzjowany Marek, który dołączył do nich na 20 km przed metą w Poznaniu.
 
Tandem
Marek Kapela to nie tylko przewodnik. To przyjaciel. Z Marcinem wspólnie biegają, odwiedzają się, kontaktują. Choć z imprez biegowych znali się już długo, dopiero trzy lata temu na Zimowym Maratonie na raty w Dobrodzieniu poznali się tak naprawdę. To tam Marcin zapytał czy Marek nie pobiegłby z nim w Maratonie Warszawskim. Markowi rok wcześniej zmarła matka, a on postanowił, że zmieni bieganie dla przyjemności, na pomoc innym. Zgodził się. Razem zdobyli Mistrzostwo Polski Osób Niewidomych i Niedowidzących oraz zimowe mistrzostwo w półmaratonie. Prawdziwym sprawdzianem okazała się jednak wspólna… jazda na rowerze. – To było zaraz po złamaniu kości piszczelowej, przez którą nie mogłem wziąć udziału w Orlen Warsaw Marathon. Zaproponowałem, że skoro noga się zrosła, to może pojedziemy tandemem z Lublińca do Berlina na Run of Spirit – wyjaśnia. Przez sześć dni przemierzyli wspólnie na rowerze ponad 1150 kilometrów, w międzyczasie przebiegając dystans 10 km, w stolicy Niemiec. – W tandemie byliśmy skazani tylko na siebie. To był czas najwyższej próby dla naszej przyjaźni, próby, z której wyszliśmy zwycięsko – przyznaje. Wtedy też Marek całkowicie zaufał Marcinowi, godząc się, by ostatnie kilkaset metrów to niewidomy przyjaciel poprowadził ich tandem. – Nasza przyjaźń oparta jest na tych samych wartościach. Obaj jesteśmy wierzący, więc razem podczas zawodów chodzimy do kościoła – tłumaczy.
 
Na Tak
Biegam, bo nie widzę barier – to motto Marcina. Brzmi kontrowersyjnie i dwuznacznie. – Sam tekst zaczerpnąłem z dowcipu o koniu, który miał biec w Wielkiej Pardubickiej. Zwierzę zapytane, czy pobiegnie, odpowiedziało, że nie widzi przeszkód – śmieje się. Ta wypowiedź świetnie pokazuje dystans, jaki Marcin ma do swojej niepełnosprawności. Zdaniem Grabińskiego, wszystkie bariery są tak naprawdę w naszych głowach. – Brak ręki, nogi czy wzroku to żadna przeszkoda, której nie można by było przeskoczyć – stwierdza, dodając, że bariery mają wszyscy, także zdrowi. Sam zresztą uczestnicząc co roku w berlińskich i poznańskich Run of Spirit – biegach promujących integrację z niepełnosprawnymi – uważa, że jego ułomność jest niczym w stosunku do tego, z czym muszą zmagać się podopieczni fundacji Evangelischen Johannesstift oraz Stowarzyszenia „Na Tak”. – Swoim bieganiem promuję ich działania. Mam nadzieję, że skutecznie – przyznaje skromnie.
 
Pięć procent
Bardzo chciał być komandosem. Nie miał jeszcze 18 lat, gdy stawił się na komisji wojskowej. Tam podczas badania wzroku okazało się, że nie widzi na jedno oko. – Nie czułem tego, bo funkcję chorego oka przejęło zdrowe – wspomina. Okazało się, że miał już stan zapalny, po którym w ciągu pół roku nastąpił niemalże całkowity zanik nerwu wzrokowego w obu oczach. – We wrześniu zamiast w wojsku wylądowałem we wrocławskim liceum zawodowym dla niewidomych – mówi. Miał pecha. Okazało się, że ma zespół Lebera, dziedziczną chorobę genetyczną w końcowym stadium, na którą zapada jedna na 80 tys. osób. – Dziś widzę pięć procent tego, co zdrowy człowiek. Na szczęście resztki nerwu wzrokowego pozostały na obwodach, więc do metra dostrzegam zarysy postaci, kontury – wyjaśnia. – Widzę czarne kropki na białym tle, obraz przypominający ten, który pojawiał się kiedyś przed wygaszeniem telewizora – opisuje. Choć początkowo nie mógł sobie z tym poradzić, dziś nauczył się z tym żyć. – Ludzie czasem nawet nie dostrzegają tego, że jestem niepełnosprawny – przyznaje.
 
Monika i Bóg
Mocny okres buntu – tak określa dziś Marcin czas po tym, gdy stracił niemalże całkowicie wzrok. – Byłem na bakier z rodziną, szkołą – wspomina. Zapomnienia szukał też w alkoholu. Na długie dziesięć lat obraził się na Boga. Wtedy spotkał kolegę ze szkoły – ks. Marcina Królika, dziś kanclerza gliwickiej kurii. – Poszedłem do niego do generalnej spowiedzi – tłumaczy. Jego relacji nie byłoby także, gdyby nie żona Monika. – To ona zabrała mnie na pierwszą Lednicę, to dzięki niej zacząłem wracać do relacji z Bogiem – uzupełnia. Zresztą z Moniką znał się także od „podstawówki”. Zerwany kontakt odnowili po latach, dzięki portalowi Nasza Klasa. – Byłem wtedy w Niemczech i przez kilka miesięcy opiekowałem się babcią po udarze. Wieczory miałem wolne, więc siedziałem przy komputerze – zaczyna. Przy komputerze? – Tak, mam specjalne programy jak Jaws, które przekształcają tekst pisany na mówiony – wyjaśnia. Okazało się, że Monika mieszka 8 km od jego rodzinnego Lublińca. Gdy wrócił, zaczęli się spotykać. Dziś mają trzech synów. Czy Marcin nie boi się, że odziedziczą po nim jego chorobę? – Nie, bo zespół Lebera przenoszą tylko matki – tłumaczy.
 
Komandos i Rio
Marzenie o służbie w Jednostce Wojskowej Komandosów Marcin spełnił połowicznie. Wziął udział w Maratonie Komandosa, podczas którego dzięki pomocy przewodnika – Krzyśka Szweda – wgrał kategorię Medyka. Trzy lata temu ukończył ten morderczy bieg po lasach jako jedyny niewidomy i niedowidzący. Jak każdy z pięciuset startujących, głównie zresztą wojskowych, biegł w oficerkach i z dziesięciokilowym plecakiem na plecach. Dwa lata później osiągnął kolejny niebywały sukces. Nie dość, że ukończył wraz z Markiem Kapelą prestiżowy Maraton Berliński, to jeszcze z czasem poniżej trzech godzin. – Dokładnie 2 godz. 54 min. – poprawia mnie. Ten czas w cuglach zapewnia mu udział w paraolimpiadzie w Rio de Janeiro, o której marzy. Wyjazd w sierpniu do Brazylii nie jest jednak taki pewny. – Przez kontuzję nie wziąłem udziału w kilku zawodach przeznaczonych tylko dla niewidomych i niedowidzących. By myśleć o Rio, muszę pojechać na zawody we Włoszech lub w Tunezji – tłumaczy. Tam musi zejść poniżej wyniku 2 godz. 40 min. i zostać zakwalifikowany przez specjalną komisję, do którejś z dwóch grup. – Cel jest niby tak blisko, a tak daleko – mówi filozoficznie. Nie traci jednak optymizmu, bo wie, że jeśli nie wypali Rio, będzie szansa w Tokio za cztery lata.
 
Rodzinna mafia
Tydzień Marcina przypomina trochę gumową linkę, którą złączony jest z przewodnikiem podczas biegu. Pięć dni w tygodniu pracuje na cały etat jako masażysta na oddziale rehabilitacji szpitala w Kochcicach. Co weekend studiuje fizjoterapię w Opolu. Poza tym siedem dni w tygodniu po dwie godziny dziennie trenuje. Cyklicznie jeździ po Polsce i bierze udział w zawodach. Co na to żona i trzej synowie? – Ciężko jest to wszystko poukładać, ale zawsze dzień wcześniej robię sobie plan i się go trzymam. Bo wiesz, jak masz dużo na głowie, to lepiej i wydajniej wykorzystujesz każdą godzinę – przyznaje. Dodaje, że rodzina to dla niego fundament. Ostatnio zresztą z kolegami z Lublińca wpadł na pomysł jak rodzinne wartości ożenić z bieganiem. – Założyliśmy Mafia Team, by biegając, wychować nasze dzieci w duchu sportu – kończy.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki