Logo Przewdonik Katolicki

Wyścig

Michał Bondyra

W jego sytuacji inni żużlowcy odbierali sobie życie. Rafał Wilk na wyrok lekarzy, że nigdy nie będzie chodził, odpowiedział tytaniczną pracą. Dzięki niej i wierze w Boga dziś zdobywa olimpijskie medale.

Zapach metanolu, ryk silników i ogromna prędkość – tymi rzeczami od dziecka „karmił się” Rafał Wilk. – Tata sam jeździł na żużlu, więc często zabierał mnie ze sobą. Tak przesiąknąłem tą atmosferą, że musiałem spróbować – mówi. Spróbował. Do dziś z emocjami w głosie wspomina ten zastrzyk adrenaliny na łuku, czy wtedy, gdy odkręcał manetkę gazu i w ledwie dwie sekundy rozpędzał swój motocykl do 100 km/h. Na torze wiodło mu się różnie. Najlepiej wspomina chyba lata spędzone w Stali Rzeszów, gdzie dwukrotnie zdobywał Młodzieżowe Mistrzostwo Polski w drużynie, najgorzej – KSŻ Krosno, gdzie dramatyczny wypadek przerwał nie tylko kręgosłup, ale i dalszą żużlową karierę.
 
Nie będzie pan chodził
3 maja 2006 r. Trwa mecz KSŻ Krosno z GTŻ Grudziądz. W ósmym biegu na jednym z łuków żużlowiec gospodarzy Rafał Wilk niespodziewanie zahacza o bandę i wywraca się na tor. Wtem z impetem przejeżdża po nim kolega z zespołu – Martin Vaculik. Bieg zostaje przerwany. Wjeżdża karetka. Rafał budzi się po sześciogodzinnej operacji. Na dzień dobry od ordynatora słyszy: „Ma pan złamany kręgosłup. Nie będzie pan chodził ani uprawiał sportu”. – Rzuciłem wtedy siarczystym przekleństwem, a potem: „Zobaczysz, jeszcze tu przyjdę o kulach albo przyjadę na wózku, ale pokażę ci, że się da” – wspomina Rafał. Wbrew wszystkiemu się nie załamuje. Co w sporcie żużlowym wcale nie jest normą. Wyjście w samobójstwie znaleźli choćby wybitni polscy żużlowcy, tacy jak Edward Jancarz czy Robert Dados. – Byli tacy, którzy odwiedzali mnie w szpitalu, sprawdzając czy jeszcze się nie powiesiłem – przyznaje. On jednak postanowił walczyć: „Bóg zamykając drzwi, otwiera okno. Dał drugą szansę, a ja postanowiłem to wykorzystać”.
 
Nogi oszczędzam na starość
Przez pierwsze kilkanaście tygodni był przykuty do łóżka. Musiał zacząć uczyć się każdego ruchu od nowa. Miał jednak w sobie dość motywacji, by systematycznie realizować kolejne małe cele. – Przerażała mnie myśl, że z pełni samodzielnego mężczyzny stałem się kimś, kto do normalnego funkcjonowania potrzebuje dwóch, trzech osób – tłumaczy. Zaczął katorżnicze ćwiczenia. Po sześć, osiem godzin dziennie. Tak przez pierwsze cztery lata. Widział, że staje się coraz silniejszy. – Moje nogi nie zaczęły się ruszać, zresztą nie poruszyły się do dziś, ale śmieję się, że to dlatego, że oszczędzam je na starość – mówi z niebywałym dystansem do swojego dramatu. Mocno wspierała go w tym okresie rodzina: żona i trójka małych jeszcze wtedy dzieci. – To była dla nich nowa sytuacja, dzieciaki te młodsze nie zdawały sobie do końca sprawy, że będą miały w domu kalekę – opowiada. Tego samego roku, w którym zdarzył się wypadek, jego młodsza córka – Wiktoria miała pójść do pierwszej klasy. Rafał trzy tygodnie przed rozpoczęciem szkoły postanowił, że bez niczyjej pomocy wejdzie po schodach do ich mieszkania wspinając się na rękach, robiąc tym samym córce niespodziankę. – Przy pierwszej próbie chwyciłem za poręcz, ręce zrobiły się jak z galarety, a ja usiadłem na tyłku na pierwszym stopniu i się rozpłakałem – mówi. Nie dał za wygraną. Pierwszego września dopiął swego. – Gdy Wiki wróciła ze szkoły, ja już na nią czekałem na górze – uśmiecha się. To było pierwsze piętro, a on wygrał po raz pierwszy.
 
Myśleli, że będzie jak dawniej
Gabrysia, najstarsza z córek Rafała ma 20 lat. Gdy zdarzył się wypadek regularnie chodziła na tor obserwować tatę w akcji. – Na szczęście wtedy została w domu. Gdy się dowiedziała o tym, co się stało, gdzieś się zaszyła i nie mogliśmy jej znaleźć. Bardzo to przeżyła – mówi. Trzy lata młodsza Wiktoria i pięć lat młodszy Hubert odwiedzali tatę w szpitalu, ale jeszcze niczego nie rozumieli. – Myśleli, że wyjdę i będzie jak dawniej – przyznaje Rafał. Choć już wtedy był bardzo samodzielny, dzieci także musiały go wyręczać w wielu prostych czynnościach. Ten czas bardzo ich do siebie przybliżył. Po dziesięciu latach dorosłe już niemalże dzieci wciąż lubią spędzać z tatą czas. – Gabrysia przez lata jeździła ze mną na zawody. Teraz jest dorosła więc ma swoje życie, ale po niej pałeczkę przejęła Wiki. W poniedziałek pakujemy się na wyścig do Włoch – wyjaśnia. Senior rodziny Wilków przyznaje, że ten czas spędza z nią wtedy na sto procent. Podobnie zresztą, gdy całą czwórką jadą na narty zimą. Jak podkreśla Rafał, jego wypadek w żaden sposób nie zraził jego dzieci do sportu. – Dziewczyny przez lata uprawiały na bardzo wysokim poziomie gimnastykę artystyczną, a Hubert jest bramkarzem w Junaku Słocina – wymienia. Gdy tylko Rafał ma czas, lubi pójść poobserwować występy syna. Tylko małżeństwo nie przetrwało próby czasu.
 
Nigdy nie miałem żalu
Nigdy nie miał pretensji do Martina Vaculika, którego motor roztrzaskał mu kręgosłup. – Przewróciłem się sam, a wypadki są wpisane w sport żużlowy. Takie jest życie – odpowiada bez żalu. Ze Słowakiem Rafał miał przez lata dobry kontakt, do tego stopnia, że nawet razem wyjeżdżali na wakacje. – Nawet przez myśl nie przeszło mi, by mieć do niego żal – zapewnia. A do Boga? – Nie byłem z Nim wtedy w jakiś superrelacjach, ale wiedziałem, że jest blisko. To nie On się od nas odwraca, a my od Niego. Mimo to nigdy nas nie zostawia – wyznaje. – Odkąd zawierzyłem Mu tak naprawdę, zrozumiałem, że jak nie ma Go w życiu, to staje się ono puste – dodaje. Za moment opowiada, jak dzięki przyjacielowi Dariuszowi Mandziukowi nastąpił jego zwrot w wierze. Jak zaczął głęboko przeżywać relacje z Bogiem. – Wiem, że On wybrał mi w życiu nową drogę, w której zawsze mnie wspiera i towarzyszy, a bez Jego interwencji nie byłoby mnie tu, gdzie jestem – przyznaje szczerze. Wspomina też o figurce Matki Bożej z Medjugorie. – Dostałem ją od Darka, jeździ ze mną wszędzie zapięta za pasem na rowerze. Była ze mną też na igrzyskach. Przypomina mi, że swoją siłę czerpię z wiary i Boga – wyjaśnia. 
 
Kręgosłup znów nie wytrzymał
Na nartach zjeżdżał zawsze. Zresztą przed wypadkiem był instruktorem. Po kilkunastu miesiącach rehabilitacji postanowił znów spróbować. Inaczej. Na monoski – nartach dla sparaliżowanych od pasa w dół. Znów zaczął rozwijać zawrotne prędkości na stokach. – Lekarze pukali się w czoło i ostrzegali, że mój kręgosłup się jeszcze nie zrósł, że może nie wytrzymać. Ja im odpowiedziałem, że będę jeździł, bo widocznie potrzebuje tego moja głowa – powraca do początków białego szaleństwa świeżo po wypadku. Lekarze mieli rację. – Po półtora roku całe instrumentarium, które miałem w plecach nie wytrzymało mojego intensywnego trybu życia. Trzeba było wymienić dwie śruby, a kręgosłup znów zaczął się zrastać – mówi. W tym czasie pojawiła się opcja, by Rafał wystartował w konkurencjach narciarskich na zimowej paraolimpiadzie w Soczi. – Z tym Soczi to była przesada. Trzysta dni poza domem w Alpach nie wchodziły w grę. Narty wciąż pozostają jednak moją pasją. Wciąż też jestem instruktorem – zaskakuje.
 
Postawiłem na właściwego konia
Na paraolimpiadę i tak pojechał. Tyle że letnią, do Londynu. Po dwóch latach od rozpoczęcia rehabilitacji zaczął jeździć na rowerze. Po kilkukrotnych wywrotkach, postanowił, że za niemałe pieniądze kupi sobie rower napędzany ręcznie. Wydatek 16 tys. zł sfinansowała jedna z rzeszowskich firm. Zaczął pracować z trenerem Jakubem Pieniążkiem. Najpierw kilkanaście godzin w tygodniu uczył się jeździć na osadzonym 4 centymetry nad ziemią handbike’u. Jednocześnie był trenerem… żużlowców KMŻ Lublin. – Do dziś płynie w moich żyłach metanol – ucina krótko. – Dwóch srok nie dało się jednak ciągnąć za ogon, więc zrezygnowałem z trenerki na rzecz roweru – wyjaśnia. Zaczął poważne starty, które pokazać miały, że postawił na właściwego konia. Po roku przygotowań zdobył pierwsze mistrzostwo Polski. – Progres był niesamowity, bo początkowo do czołówki traciłem dwie minuty, później zacząłem mijać metę już równo z innymi – wspomina. Szybko przyszły kolejne sukcesy: czwarte miejsce w „czasówce” podczas mistrzostw świata i drugie w maratonie nowojorskim: „Na tych mistrzostwach za namową kolegi obrałem złą taktykę i do zwycięstwa zabrakło mi 100 m. W Nowym Jorku przegrałem tylko z Alessandro Zanardim, byłym mistrzem świata F1, który po wypadku tak jak ja też odnalazł się w sporcie”.
 
Medal, który ci obiecałem, tato
Sześć lat przed wypadkiem w Krośnie, Rafał – też w wypadku – traci tatę. Na krótko przed śmiercią obiecuje mu, że kiedyś będzie najlepszy. – Zadedykowałem tacie moje mistrzostwo Polski, bo myślałem, że to już jest to, ale przyszły igrzyska – uśmiecha się. Nie miał jeszcze kwalifikacji do stolicy Anglii, gdy zaczął intensywne przygotowania. – Osiągałem już takie wyniki, że pozwalały mi one wierzyć w to, że na olimpiadę pojadę – tłumaczy. Pojechał, choć zupełnie jeszcze nieznany, to z nadzieją na medal. – Nie zakładałem, że zdobędę tam dwa złote medale, ale nie jechałem po to, by dostać komplet dresów i ładnie wyglądać – wspomina. Złoto w „czasówce” było niespodziewane. – Podniosłem ten krążek do góry i powiedziałem: „Tato, to jest ten medal, który ci obiecałem!” – mówi wzruszony. Chwilę później dzieci przysłały mu SMS: „drugi jest dla nas”. Jaki drugi? Złoto i SMS uskrzydliły go jednak do walki w konkurencji ze startu wspólnego. – Miałem plan, by odjechać rywalom na jednym z okrążeń, odjechałem i znów było złoto! Faktycznie dla dzieci, tak jak chciały – śmieje się.  
 
W Rio znów chce być najlepszy
Jego obecny rower z włókna węglowego wart jest 55 tys. zł. Został przygotowany specjalnie na paraolimpiadę w Rio. Sprzęt jest godny mistrza, bo z górki można nim rozwinąć prędkość dochodzącą do 96 km/h. To daje Rafałowi zastrzyk adrenaliny porównywalny z tym, który czuł przed laty na żużlowym torze. Z głową cztery centymetry nad asfaltem pokonuje na nim 15 tys. kilometrów rocznie. Połowę tego, co były mistrz świata w kolarstwie szosowym Michał Kwiatkowski. Patrząc na jego wyżyłowane ręce, oczami wyobraźni widzę te 400 km pokonywane ich siłą tydzień w tydzień szosami Podkarpacia. Wszystko po to, by w brazylijskim Rio znów udowodnić, że jest najlepszy. Jest zresztą absolutnym faworytem obu konkurencji. Od kilku lat nie schodzi bowiem z pierwszego miejsca rankingu światowego, wygrywając Puchary Świata i zdobywając Mistrzostwa Świata i Europy. Mimo tak olbrzymiej przewagi o swoich rywalach wypowiada się z olbrzymim szacunkiem. – Nasza czołówka jest szeroka, bo cała pierwsza dwunastka stawała już na podium Mistrzostw Świata. Poza tym wiem, ile każdy z nich wkłada w przygotowania serca, zaangażowania i determinacji – mówi z niekłamanym respektem. Oby jednak we wrześniu znów mógł zdobyć dwa złota, dedykując każde z nich swojej rodzinie.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki