Niedawno jeden z moich znajomych brał udział w nagrywaniu radiowej dyskusji o kulturze ludowej. Redaktorka prowadząca rozmowę to osoba znana jako jej zasłużony promotor. Gdy znajomy napomknął, że w skali zbiorowych potrzeb dobrze byłoby pamiętać także o narodowym wymiarze kultury, pani ta nagle wstała i wyszła ze studia, trzaskając drzwiami. Zaskoczenie było kompletne, nagranie trzeba było zaczynać od nowa.
Słowo, które dzieli
To skrajny, choć wcale nie wyjątkowy symptom zjawiska, z jakim mamy do czynienia szczególnie od momentu proklamowania przez władzę tak zwanej „dobrej zmiany”. Coraz więcej osób z kręgów artystycznych, naukowych, czy też w ogóle aktywnych uczestników szeroko pojmowanego obiegu kultury wyraża publicznie swój – oględnie mówiąc – brak zaufania do pojęcia narodu. W łagodniejszej wersji tych oświadczeń pojęcie owo ma być rzekomo zużyte nadmiernym jego używaniem przez ludzi nowej ekipy rządzącej. A jako zdewaluowane, lepiej je wycofać z obiegu, promując za to termin „społeczeństwo”, który – dalej powtarzam za przeciwnikami tego, co „narodowe” – całkowicie wystarcza w opisie zjawisk publicznego życia. O stopień wyżej podnoszą temperaturę argumentacji ci, dla których słowo „naród” z samej definicji stało się anachroniczne i niemodne. Wersja najmocniejsza (a taka, jak się wydaje, zaczyna brać górę w dyskursie lewicy) głosi, że słowo to skażone jest szowinizmem, a nawet związkiem z tendencjami faszystowskimi. Ulubionym przykładem jest tutaj sugestia, że przymiotnik „narodowy” był częstym zwrotem języka propagandy hitlerowców. W takim rozumieniu „naród” to pojęcie złe i niebezpieczne, bo nieuchronnie prowadzące do dyktatury i nacjonalizmu. I chyba tak rozumie je wspomniana pani redaktor – bo jak inaczej wytłumaczyć jej nagłe oburzenie na dźwięk tego słowa?
To tendencja bardzo niebezpieczna. A niebezpieczna tym bardziej, że chwytliwa, jak każde potoczne mniemanie oparte częściowo na prawdzie. Bo prawdą jest, że PiS-owska władza słowem tym posługuje się chętnie, czasem nawet z ostentacją. Słusznie czy nie, język „dobrej zmiany” różni się tutaj znacznie od języka Platformy Obywatelskiej, która gdy rządziła, słowa „naród” unikała jak diabeł święconej wody. Obecnie zaś bywa, że słowo to towarzyszy różnorakim, nie zawsze przyjaznym duchowi demokracji poczynaniom rządzących. Ale to jeszcze pół biedy. Gorzej, że słowo to odmieniają przez wszystkie przypadki (jeśli tylko potrafią poprawnie używać deklinacji) coraz głośniejsze na polskiej scenie ugrupowania szowinistyczne, agresywne i posługujące się kategorią wykluczenia jako podstawowym narzędziem definiowania narodowej wspólnoty. Takie grupy w istocie najchętniej same określają się jako „narodowe”. Skądinąd w oczach lewicowej opinii są one utożsamiane z władzą, niedobrą, bo nie tylko dyktatorską, ale i zacofaną. W tym momencie wszystkie trzy wyżej wymienione argumenty sklejają się w jeden, prosty i spójny przekaz: precz z „narodem”, trzaskajmy drzwiami, gdy ktoś wymawia to słowo!
Słowo, które łączy
Jednak słowo to obecne jest w języku polskim co najmniej od XV stulecia i jak dotąd dobrze służyło publicznej komunikacji. Nie tylko krzepiło nas w czasach najazdów, zaborów i okupacji, lecz także ułatwiało zwyczajne pokojowe współistnienie. Używały go pokolenia naszych przodków i jakoś nikomu nie przychodziło wówczas do głowy, by stosować je przy okazji bicia pałką po głowach inaczej myślących. Tak było przynajmniej aż do końca XIX w., czyli do narodzenia polskiego nacjonalizmu. Wcześniej nikt słowa „naród” nie próbował używać do dzielenia, wręcz przeciwnie: miało ono łączyć. Bo oznaczało wówczas społeczność patriotów (kolejne niebezpieczne dziś słowo!), ludzi myślących kategoriami wspólnego dobra. Mógł to być mówiący po polsku katolik, mógł być – równie dobrze – ewangelik, Żyd czy tatarski muzułmanin. Tak właśnie przez wieki rozumiano Rzeczpospolitą.
Nie stanowiliśmy tutaj wyjątku. W takim właśnie sensie słowo „naród” obecne jest chociażby w preambule do konstytucji Stanów Zjednoczonych, zaczynającej się od słów „My, naród…” (We, the People). Ograniczanie pojęcia narodu do ludzi mówiących tym samym językiem, co więcej, do ludzi tak samo myślących, jest wynalazkiem całkiem niedawnym. I to wynalazkiem niechlubnym. Nie ma powodu, by entuzjastom tego wynalazku, w imię doraźnych politycznych interesów, oddawać dziś pole do wyłącznego używania słowa starego i sprawdzonego w użyciu przez wszystkich.
Słowo niepoprawne
Bardziej jeszcze od polityki dotyczy to obszaru kultury. Rządowy resort odpowiedzialny za jej rozwój, na czele z samym ministrem Piotrem Glińskim, owszem, wprowadził takie słowa, jak „naród” czy „narodowy” do oficjalnego obiegu. Minister nie wygląda jednak na wojującego PiS-owca z nożem w zębach, a pojęciem narodu posługuje się z umiarkowaniem i, co ważniejsze, w jego właściwym i stosownym znaczeniu. A jeśli ktoś uważa, że minister Gliński „faszyzuje”, niech konsekwentnie domaga się zmiany nazwy Biblioteki Narodowej na Bibliotekę Publiczną.
I na koniec: nawet gdyby wszystkie trzy wymienione na początku zarzuty były słuszne w całej ich rozciągłości, nie jest to powód, by słowo „naród” nagle pozbawiać prawa do istnienia w języku cywilizowanych Polaków. Bo słowa wrastają w tkankę języka długo, jak słoje w dębowy pień, i złą praktyką jest ich nakazywanie lub zakazywanie. Tak robili bolszewicy i z taką właśnie, niedobrego gatunku rewolucyjną gorliwością postępują dzisiaj zwolennicy nowej, poprawnej polszczyzny.