Kiedyś o tym, że jesteśmy Polakami, przypominali nam zaborcy. W upartym użeraniu się z Prusakami czy Rosjanami uczyliśmy się poczucia tożsamości, utwierdzaliśmy się w niej. Ale tamte czasy już dawno minęły. Teraz bycie dobrym Polakiem oznacza walkę z drugim Polakiem. Żadna obca potęga nie wzbudza w nas takich emocji (oczywiście negatywnych), jak rodacy o odmiennych przekonaniach. Powie ktoś, że może to i dobrze, bo lepiej zajmować się własnymi brudami. Kłopot w tym, że my ze swojej zawziętej „bezkompromisowości” względem rodaków uczyniliśmy coś w rodzaju obywatelskiej cnoty. Im mocniej przyłożę wrogowi, tym bardziej jestem ceniony przez swoich.
Mówiąc krócej: nie kłócimy się po to, aby dojść do rozwiązania. Celem naszych sporów stało się pogłębienie wzajemnych podziałów, a przez to – utwierdzenie w tożsamości wewnątrz własnej grupy. Dzielimy się tak już nie tylko wokół kwestii praktycznych, ale nawet wokół wspólnych nam dotąd symboli. Jedni chcą stworzyć „naród” bez społeczności, drudzy – „społeczeństwo” bez narodu. W dodatku te metody… Ci pierwsi uprawiają czystej wody partyjnictwo, ci drudzy – najzwyklejsze warcholstwo (tych archaicznych pojęć nikt już nie używa, a przecież one w ogóle się nie zestarzały). Świadomie czy nie, obie Polski, ta „moherowa” i ta „lemingowa”, zmierzają do budowy dwóch osobnych, wzajemnie nienawidzących się wspólnot. A to już sytuacja niebezpieczna. Pora zapalić czerwone światło.
Państwo, czyli co?
Dlaczego tak się stało? Z pewnością jedną z pierwszych przyczyn jest niedostatek myślenia kategoriami państwowymi. Przez ostatnie dwa stulecia własnego państwa nie mieliśmy zbyt wiele, a i wcześniej funkcjonowało ono dość kulawo. Dwadzieścia lat wolności, jakie zafundowała nam Opatrzność w pierwszej połowie XX w. – to było bardzo krótko. Co więcej, kadry państwowców, jakie udało nam się wtedy wyhodować, były skutecznie tępione przez hitlerowców, bolszewików i rodzimych komunistów. Z takim to głębokim deficytem weszliśmy w epokę III Rzeczypospolitej. W efekcie do dzisiaj państwo kojarzy nam się raczej z urzędnikiem, który w najlepszym wypadku ma nas w nosie (w gorszym chce nas ograbić), niż z własnym, wspólnym interesem.
Ponieważ nie ma w nas poczucia odpowiedzialności za całość, wyżywamy się w skrajnościach. Pogardzamy kompromisem, bo przecież jesteśmy moralnie niezłomni. Ale kompromis to absolutna podstawa, wręcz abecadło myślenia kategoriami racji stanu (kolejne stare pojęcie, które odsuwamy w niepamięć). Owszem, bywają kompromisy zgniłe albo zgoła świńskie. Ale to patologia kompromisu, nie zaś jego istota. Potrzeba kompromisu, tej trudnej sztuki dochodzenia do wspólnego dobra, dotyczy wszystkich dziedzin życia społecznego. Nie tylko bieżących interesów, także symboli.
Czy coś nas łączy?
Można to pokazać na przykładzie zbiorowej pamięci o zbrojnym oporze po 1945 r. Prawo i Sprawiedliwość, wtłaczając to zjawisko w formułę „żołnierzy wyklętych” – sugestywną, acz drażniącą pretensjonalnością – usiłuje zrobić z tamtych bohaterów walki z obcą przemocą jakby prekursorów współczesnych prawicowców, przeciwników „resortowych dzieci”. Z kolei ludzie PO i Nowoczesnej, oddając w czambuł „wyklętych” PiS-owi, traktują tych ostatnich jak bandytów. Bojownik niepodległościowego podziemia, jeżeli walczył z komunistami, jest dla nich z góry podejrzany. Najpierw – głoszą – trzeba udowodnić, że taki a taki nie mordował cywilów, Żydów ani Białorusinów, dopiero po pomyślnej weryfikacji będzie można ewentualnie pomyśleć o uczczeniu jego pamięci. Jasnym jest, że przy takim nastawieniu pozytywna weryfikacja nigdy nie nastąpi, bo zawsze znajdą się historycy z jakimiś wątpliwościami. Ale to nie obchodzi polskiej lewicy – ważne, że dokłada PiS-owcom, szargając ich świętość.
A przecież ten symbol, który zaczyna nas dzielić, powinien nas jednoczyć. Ale do tego potrzebny byłby kompromis. Prawica, ta PiS-owska, winna zrozumieć, że próby upartyjnienia pamięci o żołnierzach powojennego podziemia nie służą sprawie ogółu. Z kolei lewica winna, po pierwsze, wzbudzić w sobie uczucie podstawowej wspólnoty z tymi, którzy bronili Polaków przed najazdem. Bo dyskredytowanie a priori dobrej pamięci o tamtych ludziach to w gruncie rzeczy kontynuacja argumentu, który wpajali nam ich przeciwnicy, czyli najeźdźcy. Po drugie, skoro już zgodzimy się z tym, że „nasi” to ci z orzełkiem w koronie na czapkach, a nie chłopcy z KBW czy UB, przyznajmy, że tym „naszym” w pierwszej kolejności, niejako z definicji, należy się szacunek. A raczej „cześć ich pamięci”, bo znakomita większość z nich już nie żyje. Dopiero oddawszy co należne, możemy badać, kto i kiedy zachował się poniżej godności polskiego munduru. Nic co złe nie powinno zostać zatajone (to znowu postulat pod adresem PiS), ale też ciemne strony życia w szeregach naszych „leśnych” nigdy nie przekreślą chwały tych, którzy zachowali się jak bohaterowie.
Można nie lubić prawicy czy też lewicy, można nie cierpieć militaryzmu, ale powinnością obywatelską jest uznanie, że wszyscy żołnierze państwa podziemnego z zasady (bardzo ważne jest tutaj owo „z zasady”) służyli dobrej, bo wspólnej sprawie. Nie partyjnej, lecz narodowej – albo też społecznej, jeśli ktoś woli tak ją nazywać. Podobnie jak dobrej sprawie służyli stoczniowcy z Gdańska i Szczecina. Podobnie jak służą jej współcześni ludzie zwykłej, codziennej polskiej pracy.
Tak właśnie wyglądać mógłby kompromis – w tym wypadku jedyna możliwa do przyjęcia dla wszystkich formuła jednoczącego symbolu.