Logo Przewdonik Katolicki

Biegnij August, biegnij

Łukasz Kaźmierczak
Ultramaratończyk August Jakubik / fot. archiwum prywatne

Wywiad z Augustem Jakubikiem, pielgrzymem biegowym i wieloletnim reprezentantem Polski w biegach ultramaratońskich.

Co się dzieje z człowiekiem na setnym kilometrze biegu?
– Kończą się jego siły fizyczne. Do tego momentu biegną nogi, a potem zaczyna biec głowa. W biegach ultra to głowa jest najważniejsza. Bo kiedy pokona się dystans maratonu, wówczas głowa mówi: a teraz biegniemy jeszcze dalej.
 
Dalej…
– Wszystko, co jest powyżej maratońskich 42 195 m, to już są biegi ultra. Ale prawdziwe ultra faktycznie zaczyna się dopiero od setnego kilometra. To już jest prawdziwa próba siły ludzkiej psychiki.
 
Co to znaczy „głowa biegnie”?
Człowiek ma określony zapas sił fizycznych – z każdą kolejną godziną biegu ciało robi się coraz  słabsze, mięśnie bardziej dobite wysiłkiem i nieustannym uderzaniem o asfalt. Po kilkudziesięciu kilometrach pojawia się ból. I właśnie głowa pomaga ten ból pokonać. Trzeba umieć się z nim pogodzić, zaprzyjaźnić, a nawet czerpać z niego trochę radości.
 
Naprawdę można polubić ból?
– Można, a nawet trzeba. W ultra to jest towarzysz bardzo konkretny, wierny, który nam będzie zawsze towarzyszył i którego nie można zostawić z boku. Trzeba go od początku brać i głaskać, żeby był jak najmniejszy. I udaje się to zrobić, o ile tylko nie będziemy się nad sobą rozczulać. Trzeba sobie powiedzieć: każdego boli, ale mnie boli mniej i ja dam radę. Siła ludzkiej psychiki jest naprawdę niesamowita, o czym najlepiej świadczy to, co dzieje się w czasie ostatniej godziny biegu ultra.
 
„Ostatnia godzina”… Brzmi niemal mistycznie.
– I po trosze tak właśnie jest. Wtedy nagle wszyscy ultrasi zapominają o bólu i dostają takiego wigoru, że zaczynają biec dużo szybciej niż na początku. I to jest fantastyczny moment. Wydawałoby się, że ciało jest kompletnie zniszczone, że nie da się niczego więcej wycisnąć z mięśni – a tu nagle czujemy się jak nowo narodzeni. Możemy dopatrywać się w tym jakichś nadzwyczajnych możliwości danych człowiekowi. Ta głowa skądś bierze moc…
 
Pan nie biega tylko dla samego biegania?
– Rzeczywiście, próbuję nadać temu jakiś większy sens niż tylko zwykła aktywność fizyczna. Nie skupiam się wyłącznie na rywalizacji czysto sportowej. Przykładowo za dwa miesiące zamierzam pobiec pielgrzymim szlakiem do Santiago de Compostela. I to już nie będą zwykłe zawody.
 
Podobno nikt przed Panem tego nie próbował?
Osobiście nie słyszałem o żadnym Polaku, który kiedykolwiek biegłby do Santiago de Compostela. Czy mi się uda? Wierzę głęboko, że w drodze do Santiago będzie towarzyszyć mi owa szczególna moc, która mnie doprowadzi do celu. Tak, wierzę, że się uda.
 
Ile to kilometrów?
– Z mojej Rudy Śląskiej do Santiago de Compostela jest 2934 km. Dałem sobie na przebiegnięcie tego dystansu 43 dni. Średnio to około 70 km dziennie.
 
Kiedy właściwie zaczął Pan biegać?
– Mając zaledwie pół roku, złamałem poważnie kość udową w dwóch miejscach, spędziłem
trzy miesiące na wyciągu; potem długo miałem poważne problemy z chodzeniem, do siódmego roku życia trochę kuśtykałem. Na szczęście ostatecznie wszystko dobrze się pozrastało. Odpowiadając więc na Pańskie pytanie: kiedy zacząłem dobrze chodzić, zacząłem też od razu biegać (śmiech).
 
To musiało być bieganie?
– Wie Pan, ja jestem raczej indywidualistą, z silnym genem rywalizacji. Zawsze chciałem być najlepszy – we wszystkim. Jako mały chłopiec, przechodząc przez przejście dla pieszych na zielonym świetle, starałem się wyprzedzić wszystkich dorosłych i być pierwszy po drugiej stronie ulicy.
 
A poważne bieganie?
Zacząłem klasycznie, od maratonów. Potem usłyszałem o biegu na sto kilometrów. Nie wiedziałem zupełnie „z czym to się je”, nikt w moim środowisku nie biegał takich dystansów, nikt tak nie trenował. Pojechałem na zawody w ciemno, bez żadnego przetarcia ani zaplecza logistycznego – ot, tak po prostu założyłem sobie, że złamię dziewięć godzin. Złamałem. Po tych stu kilometrach biegu nic mi nie dolegało, czułem się świetnie. Przyjechałem w nocy do domu i rano na kopalnię do roboty. Stwierdziłem: to jest fajne. A później było już tylko coraz więcej i dalej.
 
Jak rodzina zareagowała na to „więcej”?
– Jakoś się dopasowujemy (śmiech). Trenuję sześć razy w tygodniu. Najtrudniejszy trening robię w niedzielę. To jest długie wybieganie rzędu 30-50 km. Musieliśmy z tego powodu zmienić trochę nasze niedzielne przyzwyczajenia. Rano idziemy na Mszę św., potem ja na trening, a świąteczny obiad jemy dopiero o godz. 16.00. Zresztą w tygodniu też nie wychodzę na krótsze treningi niż 20 km, bo szkoda się nawet brudzić.
 
Podobno biegi ultra promują długowiecznych sportowców?
– To prawda. Ja pierwsze oficjalne powołanie do reprezentacji Polski otrzymałem w wieku 42 lat – spełniając w ten sposób swoje wielkie dziecięce marzenie.
 
W innych dyscyplinach to już od dawna sportowa emerytura.
A tu jest „dzień dobry”. W reprezentacji występowałem przez kolejne 11 lat. Zrezygnowałem sam w 2012 r., bo doszedłem do wniosku, że czas ustąpić pola młodszym, lepszym. Ale bieganie cały czas sprawia mi przyjemność – mimo że mam już na liczniku 124 tys. przebiegniętych kilometrów i po raz czwarty wyruszyłem okrążać równik, czuję się dobrze, mam chęć na kolejne kilometry. Ultra to jest nadal moja wielka pasja.
 
Pasja, nie zawodowstwo?
– Nie, ja zawsze byłem amatorem. Pracowałem normalnie na kopalni, bez żadnej taryfy ulgowej – a zaczynałem od pracy fizycznej jako górnik. Przez całe życie godziłem treningi z pracą zawodową i obowiązkami rodzinnymi. Nie byłem na etacie sportowca.
 
Już prędzej pielgrzyma.
– To bardzo ważny aspekt mojego biegania. Kiedy miałem 19 lat, Karol Wojtyła został wybrany na papieża. Całe moje dorosłe życie upłynęło w cieniu jego pontyfikatu. To był wzorzec, przewodnik który mnie prowadził przez dorosłe życie. Na dodatek sportowiec z krwi i kości. Biegając, miałem zawsze taką myśl: spotkać się z papieżem i podziękować za wszystko. Ale nie tak zwyczajnie.
 
Niech zgadnę: Pan chciał do papieża dobiec?
– Zgadł Pan. Okazja przytrafiła się w 1993 r., kiedy dostałem propozycję od zaprzyjaźnionych biegaczy z Żor, aby pobiec z nimi w sztafecie do Watykanu z okazji 15. rocznicy pontyfikatu Jana Pawła II. Udało się, papież przyjął nas na audiencji, docenił nasz wysiłek, miałem ogromny zaszczyt z nim rozmawiać. Ale tamta sztafeta nie do końca była taka, jaka powinna być. Nie przebiegliśmy całej trasy, trochę podjeżdżaliśmy. To nie ode mnie wówczas zależało, ja byłem tylko zaproszonym  gościem.
 
Bolało?
– Bolało, czułem, że popełniliśmy małe kłamstwo, i od początku miałem przeświadczenie, że trzeba ten grzech kiedyś zmazać.
 
Nie pytam „jak”, tylko „kiedy”?
– Pięć lat później, w kolejną pełną rocznicę pontyfikatu. W międzyczasie zorganizowałem u siebie w Rudzie Śląskiej klub biegowy, ułożyłem trasę, całą logistykę i w 1998 r. wyruszyliśmy do Rzymu. Dwunastu zawodników, sztafeta, biegliśmy non stop, dzień i noc. Wymienialiśmy pałeczkę co 15 km, noga w nogę, krok w krok, żaden metr nie był przejechany. W Rzymie mogłem zameldować wreszcie papieżowi z czystym sumieniem: przebiegliśmy. A potem była trzecia sztafeta, po kolejnych pięciu latach. Jan Paweł II był już słabiutki, niewiele mówił, ale przyjął nasze dary, pobłogosławił. To było nasze ostatnie spotkanie.
 
Pan jednak biegnie dalej dla papieża…
– Postanowiłem nie czcić 2 kwietnia, tylko 16 października, dzień radości. Od 2005 r. organizuję bieg sztafetowy, który tego dnia wyrusza tradycyjnie spod schodów kościoła pw. św. Pawła w Nowym Bytomiu i kończy na placu Jana Pawła II w Wadowicach. Co roku biegniemy inną trasą przez miejsca związane z Janem Pawłem II. W tym roku pobiegniemy przez Masłów, wieś w województwie świętokrzyskim, którą papież odwiedził w czerwcu 1991 r.
 
Świętokrzyskie? To nie jest najkrótsza droga z Rudy Śląskiej do Wadowic.
– Nie, bo nie o to chodzi. Przecież w linii prostej to jedynie 80 kilometrów.
 
Och, dla Pana to dystans „na jeden raz”.
– (śmiech). I dlatego w 2008 r. po raz kolejny pobiegliśmy do Wadowic, ale tym razem przez… Watykan.  
 
Przekonał  nie Pan: stanowczo odkładam na bok wszelkie mapy.
– Wszystko to robimy, żeby ludziom przypominać o papieżu Polaku. Tak to już bowiem jest, że kiedy ktoś odchodzi, to się hucznie o nim mówi. A potem z czasem zapomina. I mam wrażenie, że o Janie Pawle II niestety wielu już zapomniało.
Wtedy, w 2008 r. przy grobie Jana Pawła II przyszła mi do głowy jeszcze inna myśl: Sztafety – fajnie, ale spróbuj pobiec sam, całość, kamień po kamieniu, metr za metrem. I powiedziałem sobie: August, w kolejną okrągłą rocznicę biegniesz samodzielnie do Rzymu.
 
Przez Wadowice?
– Obowiązkowo – widzę, że zaczyna Pan łapać (śmiech). Wystartowałem 23 września, a 16 października 2013 r. zameldowałem się w Watykanie. Biegłem 23 dni. Bolało, ale nie poddawałem się, byłem twardy, miałem cel. Puściło w Rzymie. Uklęknąłem przy grobie papieża i wtedy pozwoliłem sobie na łzy.
 
Zdarza się Panu modlić w czasie biegu?
– Powiedziałbym, że to jest nawet konieczne. Tym bardziej że ja zawsze biegnę w jakiejś intencji – nie tylko swojej. Teraz przed Santiago różni ludzie także proszą, żebym pomodlił się w ich intencjach. A w modlitwie, w przemyśleniach, w rozmaitych refleksjach zdarza mi się tak zapamiętać, że trasa mija nie wiadomo kiedy.
 
Wiem, sam tego doświadczyłem.
– Kiedy się biegnie tak długie dystanse, trzeba uciekać od myśli biegowych, bo jeśli człowiek będzie zastanawiał się nad każdym kolejnym krokiem, to prędzej czy później zwariuje. Ja zawsze myślę pozytywnie, bo to człowieka napędza. Nie zagłębiam się w to, że mam dzisiaj do pokonania 70 km, moje myśli są zupełnie inne: mam być w Santiago. I to jest mój cel, który sobie wizualizuję. To bardzo dobry patent.
 
I znowu wracamy do głowy.
– Może to jest dobry moment, żeby wspomnieć trochę o „kuchni” ultra. Bo mało kto zdaje sobie sprawę, w jaki sposób organizowane są takie biegi.
 
Ludzie myślą, że to wyścigi z punktu „A” do punktu „B”.
– Istnieją oczywiście biegi z miejsca na miejsce, jak choćby Spartathlon w Grecji, który rusza z ateńskiego Akropolu, a meta znajduje się w Sparcie, ale tych jest zdecydowanie mniej. Z reguły uliczne biegi ultra odbywają się na pętlach od kilometra do trzech, nie dłuższych, a często znacznie krótszych – zdarzało mi się biegać 24 godziny po 400-metrowej bieżni na stadionie. Tak było choćby podczas zawodów w Weronie. Wszystko to związane jest z logistyką, z zabezpieczeniem zaplecza, z dokładnym wymierzeniem trasy – co w ulicznym ultra jest bardzo ważne.
 
Jak się biega 24 godziny po stadionie, w kółko?
­– Normalnie. Ja większość swoich treningów realizowałem na stadionie, właśnie po to, żeby przygotować psychikę do takiego biegania. Bo byłem świadom, że jak pójdę w uliczne ultra, to będę biegał po kółkach, a nie z punktu do punktu. I kiedy robię maraton na stadionie, te 105 kółek nie robi już na mnie dziś większego wrażenia. Choć zdaję sobie sprawę, że dla wielu może to być nudne.
 
A nie jest?
– Nie, bo ja wtedy naprawdę nie myślę o bieganiu, moje myśli są zupełnie gdzie indziej. Oczywiście, w pewnym momencie zaczynam odczuwać ból, organizm odmawia posłuszeństwa, ale od czego jest głowa? Powtarzam sobie: Po co to robisz? Ktoś ci kazał? Przecież to twój wybór. Nie narzekaj, nie rozczulaj się nad sobą, jest przyjemnie, a będzie jeszcze przyjemniej. Oszukuję w ten sposób niejako swoją fizyczność, a ona autentycznie zaczyna wierzyć w to, że nic nie boli.
 
W drodze do Santiago też będzie „przyjemnie”…
– Wiem, że będzie bolało, wiem, że będę tam musiał walczyć z podbiegami, z górami. Wyruszam w czerwcu, będzie gorąco, spodziewam się około 35 stopni, dlatego ważne będzie schładzanie i  nawadnianie. Plus odpowiednie rozłożenie sił – tu nie ma filozofii, mam określone tempo 5:50- 6:00/km. Wyruszam rano na codzienną biegową szychtę, dobiegam do miejsca noclegu, odpoczywam i następnego dnia ruszam znowu na trasę.
 
Ma Pan wsparcie?
– Mam: wóz i dwóch wypróbowanych serwisantów. Najważniejsza jest jednak świadomość, że na mecie będą czekali moi najbliżsi. Córka zapowiedziała zresztą, że przejdzie część szlaku – jesteśmy umówieni na rogatkach Santiago de Compostela. Nie mogę ich zawieść, muszę dobiec. I wiem, po co tam biegnę.
 
Po co?
– Po pierwsze, chcę spełnić jedno ze swoich marzeń: klęknąć przy grobie jednego z apostołów i zanieść intencje, z którymi biegnę. Śmieję się też, że w ten sposób wytyczę szlak z Rudy Śląskiej do Santiago de Compostela – bo dziś są tylko jego fragmenty. Najważniejszy jest jednak cel duchowy: modlitwa, skupienie, możliwość przebywania ze sobą, analizy już 57 lat życia, myślenia o kolejnych latach. W drodze zaczyna się dostrzegać rzeczy, których się wcześniej nie dostrzegało. A ja chcę być uważny. Nawet w biegu.
 
 



August Jakubik (ur. 1959) – emerytowany górnik z Rudy Śląskiej, wieloletni reprezentant i medalista Polski w biegach ultramaratońskich, Ma na swoim koncie 149 maratonów i 65 oficjalnych biegów ultra powyżej dystansu maratońskiego. W 2000 r. ustanowił, niepobity do dziś rekord Polski w biegu 48-godzinnym, z wynikiem 370 km 381 m. W 2012 r. przebiegł 40 maratonów w 42 dni, pokonując w sumie 1687,8 km. Od 2010 r. pełni funkcję kapitana i koordynatora reprezentacji Polski oraz pełnomocnika PZLA ds. biegów ultra. Od wielu lat organizuje sztafety i biegi pielgrzymkowe m.in. do Fatimy, Asyżu, Watykanu, Wadowic i Świętego Krzyża.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki