Nie czuję się komfortowo, wytykając kinu religijnemu wady. W tym przypadku miałam dużą nadzieję, że ich po prostu nie będzie. Nazwisko reżysera, znanego z takich obrazów jak Robin Hood: Książę złodziei, Hrabia Monte Christo czy Tristan i Izolda dawało mi pewność solidnej hollywoodzkiej roboty i ciekawie poprowadzonej historii. A jednak zmartwychwstałego Jezusa pokazać jest bardzo trudno, o czym przekonują mnie kolejne projekcje filmów biblijnych. Co roku powstaje ich kilka i żaden mnie nie zadowolił. W tym przypadku było jednak bardzo blisko.
Film został wyprodukowany przez Sony Pictures i działającą w jej ramach wytwórnię Affirm Films, zajmującą się produkcją filmów propagujących chrześcijańskie wartości. To też pierwszy film Reynoldsa po dziesięciu latach milczenia. Reynolds mówi: „Chciałem zrobić film epicki i wielki, ale widziany z perspektywy jednej postaci. Gibson zrobił to w Pasji z perspektywy Jezusa. Tutaj będzie to można zobaczyć oczami Klawiusza. Szuka ciała Chrystusa nie dlatego, że chce, ale dlatego, że musi”.
Kto zabrał ciało?
Pomysł na scenariusz był bardzo ciekawy: oto historia rzymskiego trybuna Klawiusza, całkiem przyzwoicie granego przez Josepha Fiennesa. Film zaczyna się tam, gdzie zwykle filmy o Jezusie się kończą: nie jest to bowiem film o życiu Jezusa, ani nawet o Jego śmierci. Podczas gdy Jezus wisi już na krzyżu, Klawiusz walczy z oddziałem powstańców dowodzonym przez uwolnionego Barabasza. Walczy bardzo spektakularnie. Ta scena bitwy oddziału legionistów jest najlepsza z całego filmu, zresztą Reynolds ma w reżyserowaniu scen walk wręcz doświadczenie i potrafi je zrobić. Śmierć Jezusa widzimy oczami doświadczonego żołnierza, dojrzałego mężczyzny z bagażem doświadczeń, zupełnie z boku, z innej niż nas przyzwyczaiło kino perspektywy. Klawiusz wysłany przez Piłata do uciszenia zebranych pod krzyżem tłumów widzi tylko krzyczące kobiety i anonimowych skazańców. Nie brał udziału w ich pojmaniu i katowaniu, wszystkie wydarzenia, które poprzedziły ten dzień, działy się poza nim, nie miał pojęcia, czym żyła Jerozolima w ostatnich dniach. On w tym czasie walczył z wrogami Cesarstwa Rzymskiego. Towarzyszy mu młody dowódca rzymskich legionistów, grany przez Toma Feltona (znanego przede wszystkim ze wszystkich części Harry’ego Pottera). Piłat, przekonany przez Sanhedryn, nakazuje Klawiuszowi i jego młodemu pomocnikowi zrobić wszystko, żeby ciało Nazarejczyka nie zostało wykradzione z grobowca, a kiedy to się mimo wszystko staje, Klawiusz przemienia się w detektywa poszukującego prawdy. Jakiej prawdy? Oczywiście nie metafizycznej, bo jaka ona może być, skoro na własne oczy widział zmarłego? Trzeba po prostu znaleźć ciało, i to w ciągu kilka dni, zanim przybędzie z wizytacją Cezar. Śledztwo prowadzone jest skrupulatnie, świadkowie przesłuchiwani, groby z rozkładającymi się zwłokami przekopywane, ślady zabezpieczone. Ubranie historii biblijnej w szaty konwencji filmu detektywistycznego to świetne posunięcie. I wszystko interesująco i atrakcyjnie się układa, dopóki Klawiusz sam nie zobaczy żywego Jezusa.
Uśmiech apostoła
Historia ma pokazać przemianę, jakiej doświadcza niewierzący dotąd człowiek na skutek spotkania Zmartwychwstałego. Druga część filmu to właściwie historia alternatywna, bo Klawiusz staje się pierwszym wierzącym poganinem w otoczeniu apostołów. Od tej jednak chwili mam same zastrzeżenia: nawrócenie Klawiusza jest bardzo powierzchowne i łzawe (dosłownie), Szymon jest zbyt rubaszny, apostołowie zachowują się jak grupa nastolatków na obozie chrześcijańskiej wspólnoty. Ich dobroć i „sympatyczność” aż mdli. Jezus za to tylko się uśmiecha, oczywiście niezwykle łagodnie. To ma być atrakcyjne? Pociągające? Frapujące? Stawiające pytania o naturę człowieka i wiary? Zachody i wschody słońca, różowe niebo nad pięknymi pustynnymi plenerami? Jezus wstępujący do nieba na tle nadnaturalnego wschodu słońca? Czy ja oglądam obrazki ze Strażnicy? Przy fantastycznych zdjęciach (film kręcony był na Malcie, która świetnie „udaje” Pustynię Judzką), wspaniałym pomyśle i ogromnym potencjale z niego wynikającym, te potknięcia i powielanie schematów po prostu irytują. Postać Klawiusza aż się prosi o pogłębioną psychologię, a postać Jezusa o unikanie jak ognia oczywistości. Muzyka też jest niestety jak najbardziej typowa. Cieszę się, że ten wyeksploatowany temat został pokazany zupełnie inaczej, jednak szkoda mi, że Reynolds nie poszedł dalej. Nie zostawił widza z pytaniem, z rozterką, z zagadką. Miał szansę zaintrygować tych, co nie wierzą, „klawiuszy” XXI w. „Ty widziałeś i masz wątpliwości. Wyobraź sobie, co będą czuli ci, którzy nie widzieli, a będą chcieli uwierzyć” – mówi Jezus do Klawiusza pod koniec filmu. Kawa na ławę. Gdyby ktokolwiek nie wiedział o co chodzi w tym filmie, to proszę bardzo, reżyser podpowiada.
A może powinnam być mniej surowa?