Czasami szczyty na najwyższych szczeblach są odwoływane i nikt z tego powodu na nikogo się nie obraża. Tym razem jednak sytuacja jest szczególna. Barack Obama zrezygnował ze spotkania z Władimirem Putinem, choć nie zachorował, a w USA nie wydarzyła się żadna katastrofa, która zmusiłaby go do pozostania w ojczyźnie. Ta decyzja ma być nauczką dla Rosji za udzielenie azylu Edwardowi Snowdenowi – byłemu współpracownikowi Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, który ujawnił światu sekrety działań amerykańskiego wywiadu i wywołał aferę na skalę globalną.
Waszyngton domagał się ekstradycji Snowdena, który spędził kilka tygodni na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo. Minister sprawiedliwości Eric Holder zapewniał nawet stronę rosyjską, że nie grożą mu w USA ani tortury, ani kara śmierci. Kreml pozostał jednak niewzruszony – Snowden otrzymał stosowne dokumenty i wyparował. Biały Dom doszedł do wniosku, że w takiej sytuacji trzeba Rosji wymierzyć karę. Wybrano najniższy jej wymiar, czyli dyplomatyczny „policzek”.
Wrogie kroki
Oficjalnie powód odwołania wizyty jest inny: prezydent Rosji miał rozzłościć prezydenta USA, gdyż podpisał ustawę, przewidującą karanie za „homoseksualną propagandę”, skierowaną do osób nieletnich. Obama stwierdził, że „stracił już cierpliwość” do państw, które dyskryminują i zastraszają osoby o odmiennej orientacji seksualnej. Argumentacja ta być może trafi do serc amerykańskich aktywistów ruchu LGBT, ale należy ją rozumieć raczej jako zasłonę dymną. Obama musiałby przecież „stracić cierpliwość” także do kilku naftowych potęg z regionu Zatoki Perskiej, m.in. Arabii Saudyjskiej, które traktują homoseksualistów nieporównanie gorzej niż Rosja. Wiadomo, że w tym wypadku nie miałby odwagi na podobny gest.
Co ciekawe, Obama odwołał wizytę w Moskwie, ale nie podróż do Rosji. Pogawędka z Putinem miała być tylko dwustronnym preludium do szczytu G20, który odbędzie się w dniach 5–6 września w Sankt Petersburgu. Tutaj Obama się pojawi. Spektakularny gest Obamy odbił się szerokim echem w mediach, lecz tak naprawdę dla relacji USA–Rosja nie ma zbyt dużego znaczenia.
Od dłuższego czasu było jasne, że słynny „reset”, ogłoszony z wielką pompą w marcu 2009 powoli gaśnie w oczach, a żadnej ze stron nie zależy już na tym, by podtrzymywać iluzję „przyjaznych stosunków”.
Administracja Obamy wiązała z „resetem” wielkie nadzieje. Demokraci byli przekonani, że polityka odprężenia przyniesie złagodzenie stanowiska Kremla w niektórych, ważnych dla Ameryki kwestiach. Jej ofiarą stał się m.in. program obrony przeciwrakietowej, de facto pogrzebany przez obecną administrację (choć formalnie prace nad nim trwają). Obama uległ namowom Kremla i poszedł na daleko idące ustępstwa, licząc na to, iż Rosja mu się odwdzięczy. Jednakże Obama nie przyswoił sobie starej zasady, którą świetnie znają politycy w Europie Środkowo-Wschodniej: Rosja nie postrzega ustępstw swoich przeciwników jako wyrazu dobrej woli, lecz jako oznakę słabości.
Kreml zrobił krok w tył właściwie tylko raz: kiedy prezydentem był Dmitrij Miedwiediew, Rosja wstrzymała się podczas głosowania w Radzie Bezpieczeństwa ONZ nad utworzeniem strefy zamkniętej dla lotów w Libii, co otworzyło ostatecznie drogę do międzynarodowej interwencji. Rosja nic nie zyskała, za to straciła wiele miliardów dolarów z powodu zerwanych kontraktów zbrojeniowych z reżimem Muammara Kadafiego. Z kolei podpisanie umowy Nowy START, zakładającej redukcję liczby głowic atomowych obu mocarstw, było raczej sukcesem Rosji, której i tak nie stać na utrzymywanie swojego rozbudowanego arsenału.
Od tego czasu Rosja już tak łatwo się nie poddaje. Miała naciskać na Iran, by zaprzestał swojego programu nuklearnego, ale nie wykazywała przy tym zbyt dużego zaangażowania. Miała pomóc w obaleniu dyktatury Baszara al-Asada w Syrii, ale zamiast tego wysyłała mu broń. Do gwałtownego ochłodzenia stosunków między Waszyngtonem a Moskwą doszło, gdy amerykański Kongres przegłosował tzw. Magnitsky Act – prawo zakazujące wjazdu na terytorium Stanów Zjednoczonych 18 osobom zamieszanym w prawdopodobne morderstwo Siergieja Magnickiego. Ten rosyjski prawnik, pracujący w moskiewskiej filii pewnej amerykańskiej kancelarii, ujawnił przypadki korupcyjnych nadużyć w rosyjskich urzędach skarbowych. Został aresztowany pod sfałszowanymi zarzutami, a następnie w tajemniczych okolicznościach zmarł w więzieniu w listopadzie 2009 r.
W odpowiedzi na Magnitsky Act rosyjskie władze zaczęły m.in. gnębić amerykańskie organizacje pozarządowe działające w Rosji. Wiele z nich oskarżono wprost o szpiegostwo, wprowadzono też drastyczne regulacje dotyczące ich finansowania. Punktem kulminacyjnym było wyrzucenie z Rosji (we wrześniu 2012 r.) organizacji United States Agency for International Development (USAID – Amerykańska Agencja ds. Rozwoju Międzynarodowego), która przez blisko 20 lat wydała na pomoc humanitarną, „budowanie społeczeństwa obywatelskiego”, a także wspieranie niezależnego dziennikarskiego w Rosji 3 mld dolarów.
Chiny dużo ważniejsze
„Reset” jest porażką Obamy. Od początku zresztą był bardziej operacją z gatunku politycznego marketingu niż realną zmianą strategii Stanów Zjednoczonych wobec Rosji. W 2009 r. demokratyczna administracja postawiła na prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, który objął swój urząd zaledwie osiem miesięcy przed Obamą i miał być „otwartym na świat reformatorem”, z którym „można się dogadać”. Symboliczne stały się obrazki z wizyty Miedwiediewa w USA w czerwcu 2010 r., kiedy odwiedził on Dolinę Krzemową i spotkał się m.in. z legendarnym założycielem Apple’a Steve’em Jobsem. Młody i nowoczesny Miedwiediew był w oczach Amerykanów przeciwwagą dla Putina, dawnego oficera sowieckich służb, tkwiącego mentalnie w czasach zimnej wojny. Gdy jednak w 2012 r. obaj panowie zamienili się miejscami – Putin wrócił na stanowisko prezydenta, a Miedwiediew został szefem rządu – czar prysł. Tak drogi Amerykanom (bo nieskomplikowany) obraz politycznej sceny w Rosji – „liberałowie” kontra „kagebiści” – okazał się zbyt uproszczony.
Obama przeżył rozczarowanie. Aczkolwiek nie może otwarcie przyznać, iż cztery lata temu, proponując „reset”, popełnił błąd. Woli być postrzegany jako żarliwy obrońca praw człowieka (zwłaszcza praw homoseksualistów) niż jako polityk, który w stosunkach z Rosją wyraźnie się pogubił.
Na jego korzyść przemawia jedynie fakt, iż Rosja ma i tak dla USA coraz mniejsze znaczenie. Stanowiłaby nadal poważne zagrożenie, gdyby nie postępująca degrengolada jej zdolności militarnych. Byłaby bardzo atrakcyjnym rynkiem zbytu dla amerykańskich produktów, gdyby nie niska siła nabywcza zdecydowanej większości Rosjan (w roku 2012 obroty handlowe między oboma krajami wyniosły 40 mld dolarów, zaś obroty USA z prawie dziesięciokrotnie mniej ludną Holandią... 62 mld). Także rola Rosji na rynkach energetycznych nie jest już tak istotna jak jeszcze kilka lat temu, głównie z powodu boomu łupkowego w USA.
Obama mógł sobie pozwolić na odwołanie szczytu w Moskwie, gdyż niewiele go to kosztuje. Zwróćmy uwagę, że dwa miesiące temu prezydent USA gościł u siebie z honorami chińskiego przywódcę Xi Jinpinga. A przecież oba państwa rywalizują ze sobą na wszelkich możliwych polach, Chińczycy regularnie dokonują ataków hakerskich na rządowe i korporacyjne serwery w USA, wykradając tajne technologie, rozbudowują swoją flotę, Amerykanie z kolei co jakiś czas nakładają karne cła na chińskie towary. Niemniej, pomimo nieustannego napięcia, podczas szczytu w Kalifornii obaj liderzy pozowali do kamer w luźnej atmosferze, bez marynarek i z uśmiechem przyklejonym do ust.
W relacjach z Pekinem Obama ma po prostu zbyt wiele do stracenia. W stosunkach z Rosją może sobie pozwolić nawet na bardzo nieprzyjazne gesty. Jedno jest pewne: historia „resetu” właśnie dobiegła końca.