W ubiegły piątek tuż po śniadaniu wybrał się na przejażdżkę po Watykanie. Nie poprosił o podstawienie którejś z watykańskich limuzyn. Zna je dobrze. Kilka tygodni temu dał się oprowadzić po watykańskich garażach, aby zobaczyć, czym się jeździ w jego państwie. Tym razem dla niepoznaki Franciszek skorzystał z uprzejmości swego kamerdynera, który zabrał go na przejażdżkę swym małym citroenem C1 z włoską tablicą rejestracyjną. Taki samochód nie zwrócił w Watykanie niczyjej uwagi. Nie przejęli się nim również pracownicy przemysłowej „dzielnicy” kościelnego państwa, która obejmuje niewielką elektrownię i kilka warsztatów, stanowiących techniczne zaplecze najróżniejszych służb. „Rozmawialiśmy między sobą i nagle widzimy, że podjeżdża jakiś samochód. Zwykłe C1. Patrzymy i mówimy: to niemożliwe, to chyba papież. I rzeczywiście był to Ojciec Święty” – opowiadał później w Radiu Watykańskim jeden z pracowników elektrowni. Franciszek dał się oprowadzić po warsztatach. Z każdym zamienił kilka słów. Pytał, co kto robi, co należy do jego obowiązków. Ot, tak po prostu chciał być przez chwilę między normalnymi ludźmi, okazać im swą bliskość i samemu jej doświadczyć.
Ale to nie jedyny taki epizod. Dwa dni wcześniej Franciszek sięgnął po telefon i wykręcił numer, który znalazł na końcu przeczytanego właśnie listu. Był to list od brata zamordowanego w czerwcu przedsiębiorcy, właściciela kilku stacji benzynowych w centralnych Włoszech. Bardzo dotknęła go ta śmierć. Tym bardziej że mordercą okazał się zaufany człowiek, jeden z pracowników, który dla kilku tysięcy euro z zimną krwią zabił swego szefa, strzelając prosto w głowę. Michele Feri nie mógł się z tym pogodzić. Czuł też żal do Boga, że nie zdołał ochronić jego brata. Z każdym kolejnym dniem ból narastał. „Ciao Michele, tu papież Franciszek” – usłyszał w słuchawce. Choć przecież sam pisał do papieża, teraz nie chciał uwierzyć temu, co słyszy. Myślał, że to żart. Tylko przez chwilę. Franciszek szybko odniósł się bowiem do treści jego listu. Wyznał, że czytał go ze łzami w oczach.
Te dwa wydarzenia z ostatnich dni pokazują nam, jakim człowiekiem jest i chce pozostać papież Franciszek. Prosty, bezpośredni, współczujący i bliski. Takim chciał też być, jak sądzę, dla dziennikarzy, którzy dwa tygodnie temu wracali z nim samolotem z Rio de Janeiro do Watykanu.
Nie, bo nie
Kard. Jorge Bergoglio z zasady nigdy nie udzielał wywiadów. Przekonałem się o tym sam jeszcze przed konklawe. Po rezygnacji Benedykta XVI koledzy z poszczególnych redakcji językowych rozmawiali z przybywającymi do Watykanu purpuratami. Chętnie z tych wywiadów korzystaliśmy. Wypowiedzi najważniejszych kardynałów, jak Dolan, Scola, Barbarin czy Pell pozwalały dość trafnie nakreślić atmosferę na kongregacjach generalnych przygotowujących konklawe. Chciałem też poznać opinię arcybiskupa Buenos Aires. Na konklawe nie miał on co prawda żadnych szans, był za stary i już poprzednio wyraźnie poprosił, by na niego nie głosowano, jednakże było wiadomo, że wśród kardynałów cieszy się dużym poważaniem. Ku memu zdziwieniu okazało się, że redakcja hiszpańskojęzyczna nie nagrała wywiadu z kard. Bergoglio. Dlaczego tak się stało, dowiedziałem się już po konklawe, kiedy rozmawiałem na ten temat z szefem hiszpańskiej redakcji, argentyńskim jezuitą i wychowankiem obecnego papieża, ks. Hugiem Gulliermem Ortizem. Okazało się, że kard. Bergoglio stanowczo odmawiał wszystkim, również zaufanemu ks. Ortizowi, udzielania wywiadów. Raz czy drugi się na tym sparzył. Nie był zadowolony z tej formy wypowiedzi. Jedyny wyjątek zrobił dla pary argentyńskich dziennikarzy, którzy po uporczywych namowach „przymusili” go, jak twierdził, do udzielenia książkowego wywiadu, z którego też nie był potem zadowolony.
Nie zdziwiłem się zatem, kiedy okazało się, że papież lecący do Rio, zerwał z tradycją konferencji prasowych na pokładzie samolotu, tradycją zainaugurowaną przez Jana Pawła II i podtrzymaną przez Benedykta XVI. W decyzji Franciszka widziałem świadectwo jego pokory, umiejętność uznania własnych słabości. Podobnie jak w rezygnacji przemawiania w obcych językach, skoro wie, że w odróżnieniu od swych poprzedników nie jest poliglotą.
Otwarty na wszystkich
Prawdziwym zaskoczeniem była jednak decyzja papieża, by odpowiedzieć na pytania dziennikarzy w drodze powrotnej z Rio. Wynikało to, jak sądzę, z odruchu serca. Podobnie jak odwiedziny u watykańskich robotników czy telefon do pogrążonego w bólu Michela Feri. Dziennikarze dzielili przecież z papieżem trudy podróży do Rio i zasadniczo dobrze się spisali. Dzięki ich pracy świat dowiedział się o wielkim święcie młodego Kościoła w Rio. Zasługiwali na podziękowanie i drobny gest życzliwości. I papież ten gest zrobił, wbrew wcześniejszym postanowieniom.
Dzięki temu znów poznaliśmy Franciszka takiego, jakim jest, w pierwszej osobie. Widzieliśmy, jak troszczy się na przykład o ubogich Polaków, którzy w grudniu nie będą się mogli przeprawić przez Alpy na kanonizację Jana Pawła II. Dowiedzieliśmy się o pięknej relacji Franciszka z Benedyktem XVI. Poznaliśmy jego metodologię rozwiązywania trudnych problemów, związanych na przykład z bankiem watykańskim. Ponadto w czasie tej niemal półtoragodzinnej konferencji prasowej Franciszkowi udało się nawiązać bliską, przyjazną relację z dziennikarzami, a jego dobroć, czy wręcz świętość, stała się oczywista dla wszystkich.
Skąd to zamieszanie?
Jednakże dwie wypowiedzi papieża Franciszka wywołały spore zamieszanie. Jedna dotyczyła sytuacji osób rozwiedzionych, żyjących w związku niesakramentalnym, druga homoseksualistów. W moim przekonaniu te dwie wypowiedzi pokazują, dlaczego kard. Jorge Bergoglio nie lubił udzielać wywiadów. Bo nawet przy zachowaniu wszelkiej ostrożności, można powiedzieć coś innego, niż się myśli, a przynajmniej można być tak zrozumianym. Jak bowiem oświadczył nazajutrz po konferencji ks. Federico Lombardi, papież Franciszek w niczym nie zamierza zmieniać nauczania Kościoła. Tymczasem papieskie wypowiedzi w samolocie mogły być zrozumiane opacznie, a przynajmniej pozostawiały szerokie pole do interpretacji.
Sam z konferencją prasową w samolocie zapoznałem się na podstawie zapisu dźwiękowego, zanim pytania i odpowiedzi zostały spisane i zredagowane. I z całą odpowiedzialnością muszę przyznać, że bez najmniejszej złej woli można było odnieść wrażenie, iż Franciszek otwiera jakieś nadzieje, perspektywy miłosierdzia dla rozwodników żyjących w drugim związku, albo że zbyt pobłażliwie traktuje homoseksualistów. Sam byłem tym zdziwiony. Po Franciszku nie spodziewałem się żadnych rewolucji w tym względzie. Pamiętałem jednak o tym, co mi powiedział argentyński jezuita, ks. Ortiz, o złych doświadczeniach kard. Bergoglio z wywiadami.
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że media manipulują wypowiedziami papieża. Najbardziej rażącym tego przykładem była konferencja prasowa Benedykta XVI z jego podróży do Afryki, kiedy papież powiedział, że same prezerwatywy nie rozwiążą problemu epidemii AIDS. Wtedy rzeczywiście Benedykt XVI stał się ofiarą brutalnej manipulacji. Wyciągnięto bowiem z kontekstu dłuższej i bardzo wyważonej odpowiedzi tylko kilka słów, które wywołały oburzenie opinii publicznej na całym świecie, w tym wysokich rangą hierarchów, którzy polemizowali z papieżem, nie sprawdzając, co rzeczywiście powiedział. Wydaje mi się jednak, że tym razem z konferencją papieża Franciszka było inaczej.
„Módlcie się za mnie”
Kontakt z mediami jest pewną sztuką. Wie o tym sam Franciszek, skoro przez długie lata nie chciał udzielać wywiadów. Teraz jako papież stoi i na pewno nieraz jeszcze stanie wobec trudnych dylematów: spotykać się z dziennikarzami, swobodnie odpowiadać na pytania, czy może raczej bardziej liczyć się ze słowami. Słuchać serca czy rozsądku? Decyzja należy do papieża. My natomiast musimy uważać, by w takich sytuacjach nie łapać go za słówka, i pamiętać, że również Franciszek ma swe ludzkie słabości i że, jak sam powtarza, rzeczywiście potrzebuje naszego wsparcia i modlitwy.