Naszą historię możemy zacząć w momencie, kiedy zmarł nasz syn. To był 11 października 2011 r. Umarł dwa tygodnie po narodzeniu, po operacji serca. Było to dla mnie traumatyczne przeżycie – opowiada Zofia.
Na początku musiałam zmierzyć się z obwinianiem Pana Boga, z wylaniem żali do Niego, musiałam przepracować obwinianie samej siebie. Żałoba jest nieodzownym procesem zdrowienia. Sięgałam po pomoc psychologiczną, chodziłam na terapię, przyjmowałam leki, tylko… to nic nie dawało. Ból nie znikał, ciągle byłam pogrążona w strasznej ciemności, nie potrafiłam cieszyć się życiem, momentami uciekałam w alkohol. Mam 3,5-letnią córkę Marysię. Patrząc racjonalnie, trzeba było się nią zająć, ale ja tego nie widziałam...
„Odpadłam”
Z jednej strony człowiek był pogodzony, że taka jest wola Pana Boga, a z drugiej był ogromny ciężar, ból, z którym nie umiałam się uporać. Zabierał mi on całą radość życia, wpadałam w momenty odrętwienia, nie miałam sił wstać, normalnie funkcjonować. Terapia psychologiczna ani leki nie przynosiły skutku. We wrześniu ub.r. wróciłam do pracy. W tym też czasie szukaliśmy opiekunki dla córki. Zadzwoniłam do Tomka, kolegi ze studiów, z którym nie miałam kontaktu od wielu lat. Wiedziałam, że się ożenił, ale że nie mają jeszcze dzieci. Pomyślałam, że jego żona Ewa – osoba wierząca – może zająć się moją córką.
Znali naszą historię i wiedzieli o mojej depresji. Oboje namawiali mnie, bym przyjęła szkaplerz. Nie bardzo chciałam to uczynić, przyjaciele podkreślali jednak, że za szkaplerzem płyną szczególne łaski Boże.
Któregoś listopadowego dnia zachęcili mnie, bym poszła na Mszę św. o uzdrowienie. Miał jej przewodniczyć franciszkanin, o. Józef Witko. Poszłam, bo chciałam poprosić Pana Jezusa, żeby mnie uzdrowił z depresji, żebym mogła dalej żyć, bo przecież mam dla kogo. Ponieważ obie ciąże znosiłam bardzo źle, ale obudziło się we mnie pragnienie kolejnego dziecka, chciałam oddać swoje łono Panu Bogu, żeby On je uzdrowił i dotknął. Podczas Mszy św. wydarzyła się rzecz niezwykła. O. Witko powiedział, że w kościele są osoby, do których w sposób szczególny podchodzi Pan Jezus i kładzie im swoje ręce na głowie. Znakiem tego będzie spoczynek w duchu. Nie zdążył dokończyć tych słów, a ja „odpadłam”. Myślę, że był to moment, w którym Pan Jezus zaczął mnie uzdrawiać.
Zniszczę to miasto...
Pan działa bardzo delikatnie, powoli i spokojnie. Doświadczam w swoim życiu Jego ogromnej delikatności. Daje czas, żeby pewne rzeczy zrozumieć, dojrzeć do nich. Po śmierci syna doświadczałam niesamowitej mocy słowa Bożego. Otwierałam Pismo Święte i wiedziałam, że ono żyje i że Pan bardzo mocno przez nie mówi. Ciągle wracały do mnie słowa ze Starego Testamentu, a ja nie rozumiałam ich znaczenia: zniszczę to miasto, zniszczę tę Sodomę i Gomorę. Nie rozumiałam tego, pytałam: Boże, co chcesz zniszczyć? Mnie chcesz zniszczyć? Jestem aż tak zła?
Wiadomo, że życie nie zawsze jest takie, jakby się chciało. W pędzie codzienności nasza wiara zaciera się, a najważniejszy cel, jakim jest Pan Bóg, znika nam z oczu. Pan Bóg daje mi doświadczyć tego, że On oszalał z miłości do człowieka, oszalał z miłości do mnie.
2 lutego br. postanowiłam w końcu przyjąć szkaplerz, ale bardziej dla tzw. świętego spokoju, z powodu nieustannych namówień Tomka. Miałam wówczas wiele myśli samobójczych, niemal gotowy plan w głowie. Usilnie szukałam pomocy, psycholog mi nie pomagał, psychiatra też nie. Poprosiłam o spowiedź naszego księdza wikariusza, który znał naszą sytuację i nie musiałabym mu za wiele tłumaczyć. Ponieważ był to intensywny dla kapłanów czas kolędy, on po prostu zapomniał o mojej prośbie. Nie miałam mu tego za złe. W momencie, kiedy przyjęłam szkaplerz, zaczęły dziać się w naszej rodzinie bardzo niedobre rzeczy. Zaczęliśmy wszyscy bardzo chorować: ja, mąż, córka… Dopadały nas choroby takie, których nigdy wcześniej nie przechodziliśmy.
Dzisiaj umrę
20 lutego br. Tego dnia powiedziałam do swojej przyjaciółki, że ja już nie mogę, że te wszystkie choroby sprawiły, że jestem wrakiem człowieka. Wychodząc z pracy, powiedziałam jej, że mam przeczucie, że dzisiaj umrę, ale jednocześnie w mojej głowie pojawił się obraz odradzającego się ziarna. Wróciłam do domu jak zwykle pogrążona w smutku, odebrałam dziecko z przedszkola. Córka chciała się ze mną bawić, najprościej było usiąść przed komputerem i poszukać czegoś w internecie. W Google Grafiki często pokazuję jej zwierzęta. Wśród obrazów Marysia zauważyła czerwonego smoka. Dziecko zaczęło nalegać: Mamo, ja chcę go zobaczyć! W końcu zgodziłam się. Weszłam na bardzo dziwną stronę internetową, było tam wiele bajkowych, symbolicznych postaci w stylu gotyckim – i podpisy: czy chcesz ze mną zawrzeć jakiś pakt, czy chcesz mi się oddać? Powiedziałam do córki: to nie jest strona dla nas, opuszczamy ją. Początkowo myślałam, że to strona z grami komputerowymi, ale to nie była taka strona.
Wszystko, co się potem wydarzyło, było zaskakujące. Czułam, że z minuty na minutę ogarnia mnie coraz większy smutek, że tracę energię. To było zupełne odebranie sił witalnych. Poprosiłam męża, by zajął się córką, bo ja muszę się położyć, nie mam siły. Przez prawie dwie godziny nie mogłam się w ogóle poruszyć, nie mogłam powiedzieć nawet słowa. To było bardzo dziwne uczucie. W pewnej chwili udało mi się w końcu wstać i poczułam się jak marionetka, jakby mnie ktoś pociągał za sznurki. Wiedziałam, że to nie jest naturalne. Poprosiłam męża, by przyniósł mi różaniec. W dniu przyjęcia szkaplerza dostałam od Tomka różaniec z medalikiem św. Benedykta. Mąż przyniósł mi właśnie ten różaniec.
Siadłam na kanapie i jakieś dziwne rzeczy zaczęły się ze mną dziać. Coś zaczęło przeze mnie mówić zmienionym, męskim głosem. Mąż widział, że to nie jest normalne. Zaczęło go oskarżać, wyrzucać mu różne rzeczy, przeklinać. Darek zaczął dzwonić po kapłana – jednak żaden nie odbierał. W domu mieliśmy sól egzorcyzmowaną, którą kiedyś dostałam od znajomych. Kiedy mąż posypał mnie tą solą, to zaczęło mnie wykręcać na różne strony, dostawałam konwulsji. Nagle jakaś siła otworzyła mi rękę i wyrzuciła różaniec, który przez cały czas trzymałam. Różaniec rozpadł się na drobne koraliki.
Darek zaczął się modlić, ja chciałam się modlić razem z nim, ale nie mogłam. Nie mogłam powiedzieć nawet Zdrowaś Maryjo. Coś wykrzywiało moje usta w szyderczym uśmiechu. Kiedy straciłam władzę nad ciałem i wiedziałam, że to już nie ja, w duchu zawierzyłam całą swoją rodzinę Matce Najświętszej. Doświadczyłam Jej obecności, choć Jej nie widziałam, ale czułam Jej obecność. Wiedziałam, że Ona przy mnie stoi. Czułam, że jest też przy mnie mój Anioł Stróż. Zły nie mógł patrzeć na krzyż – wykręcało mi głowę w drugą stronę.
W tym czasie oddzwonił wikariusz, u którego chciałam się wyspowiadać przed przyjęciem szkaplerza, a nie udało nam się spotkać. Przyszedł do naszego mieszkania z Panem Jezusem.
Choć siedziałam na kanapie, wyrzuciło mnie aż pod drzwi. Kapłan, widząc, co się ze mną dzieje, powiedział, że potrzebny jest mi egzorcysta. To była walka przez całą noc. Mąż cały czas modlił się na różańcu. Zły zaczepiał go i podjudzał, próbował wciągnąć go w rozmowę, jednak na szczęście bezskutecznie.
Udało nam się z pomocą Tomka i Ewy skontaktować z egzorcystą. Umówiliśmy się na następny dzień. Doświadczyłam tego, że Pan Bóg nie dopuści, by jego dziecku spadł włos z głowy i wszystko urządzi tak, żeby zabezpieczyć swoje dzieci. Stawia na naszej drodze odpowiednich ludzi. Czasami Pan Bóg musi mocno wstrząsnąć człowiekiem.
Jezus Miłosierny
Rano pojechaliśmy do egzorcysty. Kiedy mieliśmy wejść do sali, gdzie mieliśmy się modlić, zaczęłam się wzbraniać. Przekonały mnie słowa Tomka, że tego chciałaby moja córka. Nie wszystko pamiętam, co wtedy mówiłam, to się zaciera w pamięci. Widziałam obraz krzyża, który na mnie leciał – a one – złe duchy, krzyczały, że ten krzyż ich miażdży. Ksiądz egozrcysta zmusił Złego do podania imienia. Duch powiedział, że nazywa się Legion. Powiedział też, że źródłem była strona internetowa, na którą weszłam razem z córką. Nie chciał się jednak do końca ujawnić. Po pierwszych egzorcyzmach nie czułam się wolna. Myślałam, że to natychmiast ustąpi. Prawdą jest, że dzięki tym egzorcyzmom odzyskałam władzę nad ciałem – mogłam normalnie egzystować.
Ponieważ wszystko działo się w weekend, Ewa i Tomek zaprosili nas do swojego domu. To był czas walki i modlitwy, na zmianę. W ich domu stał duży obraz Jezusa Miłosiernego. Modliliśmy się też przed nim. Czułam, że coś uchodzi ze mnie, miotało mną na wszystkie strony, Zły targał mną podczas modlitwy różańcowej. W pewnej chwili mój mąż powiedział do córki: Marysiu, pomódl się za mamusię, żeby była zdrowa. Córka odpowiedziała: tato, mamusia już jest zdrowa, a ty tato jesteś żołnierzem. To niesamowite, że 3-letnie dziecko może powiedzieć takie słowa! To doświadczenie bardzo zmieniło wiarę mojego męża, stał się prawdziwym przewodnikiem duchowym rodziny.
Równocześnie w tym czasie Pan Jezus pokazywał mi kierunek, skąd to przyszło. Pan Jezus pokazał mi, że tą osobą była moja prababcia, która poszła gdzieś do jakiejś baby, chodziło o relacje z jakimś mężczyzną i w tej intencji oddała się złemu duchowi. A te skutki pokutują do dziś.
***
Poddałam się kolejnym egzorcyzmom. Nie pamiętam, ile było tych spotkań – 7–8. To ogromna łaska Boża, że to się ujawniło, że Pan Jezus to pokazał i że to się skończy na mnie, bo nie chciałabym, by przeszło to na moje dzieci. Podczas tych egzorcyzmów czułam, że Pan Jezus zdejmował łuski z moich oczu. W całej tej sytuacji zadziwia mnie to, że Pan wybrał na ujawnienie tego wszystkiego Rok Wiary. Razem z mężem doświadczamy potęgi modlitwy, codziennie odmawiamy Różaniec, czytamy Pismo Święte. Mogę cieszyć się moim dzieckiem, mężem – to zupełnie nowa jakość życia.
Jakie będą dalsze owoce tego wydarzenia? Myślę, że zostaną nam one pokazane. Pierwszy już jest widoczny: mój tata się nawraca.