Żona walcząca o swoje małżeństwo, mama, kobieta przedsiębiorcza, coach – to wszystko o Tobie. Prowadzisz też warsztaty dla kobiet. Jaka więc jest Twoja historia?
– Wszystko prawda. Jestem żoną od 25 lat, mam czworo dzieci w wieku od 11 do 24 lat. Od 25 lat prowadzę działalność gospodarczą, a od ponad 18 lat zarządzam kilkunastoosobowym zespołem, prowadząc skutecznie trzy niezależne przedsięwzięcia. Uwielbiam pracę z kobietami, rozmawianie o ich celach i marzeniach i pokazywanie im, że można i one też dadzą radę. Cieszę się, że Pan Jezus zaprasza je na moje warsztaty.
Nazywają się „Złamana, ale nie bezsilna”. To o Tobie?
– Kiedyś bym powiedziała, że tak. W pewnym momencie zobaczyłam, że relacji, która łączy mnie z mężem, nie ma. Tak bardzo zaangażował się w swoją pracę, że stał mi się prawie obcy. Miał zajęcie wymagające częstych wyjazdów, co w moim przekonaniu ułatwiało mu ucieczki z domu. W moim życiu nie było go jako męża, nie był także ojcem dla naszych dzieci. Długo grałam silną, twardą kobietę, mimo że czułam się osamotniona w wychowywaniu dzieci, prowadzeniu domu, finansach. Próbowałam różnych kobiecych sztuczek, żeby zwrócić uwagę męża na to, co było dla mnie ważne. Czasem na głośno, czasem na cicho. Raz płakałam, raz się do niego nie odzywałam. W końcu rozsypałam się na kawałeczki – i to była wielka łaska. Zrozumiałam, że niemoc i osłabienie to były dary od Pana Boga. Dotarło do mnie, że nie ma układu z Bogiem „po mojemu”: ja chodzę do kościoła, modlę się, a Bóg załatwia mi szczęśliwe małżeństwo i rodzinę. Dopiero po kilku latach i powiedziałam: „OK, niech będzie Twoja wola”. I dotarło do mnie, że być może do końca życia będę sama.
A terapia małżeńska lub inne formy „ludzkiej” pomocy?
– Namówiłam męża na spotkania z kapłanem z poradni. Zgodził się, choć bez entuzjazmu i nic to nie dało. Pojechaliśmy też na małżeńskie rekolekcje z ciekawą, warsztatową formułą. Podczas rekolekcji pisaliśmy do siebie listy, np. o prawdzie naszej relacji i tym, co nas w niej boli, ale mieliśmy też za zadanie napisać do siebie listy miłosne. W tym ostatnim mój mąż zanotował: „Kocham Cię – 8 stron”. Oznaczało to, że mam sobie wyobrazić, iż słowa „Kocham Cię” napisał setki razy na ośmiu stronach… Bolało mnie to spłycenie sprawy i pójście na łatwiznę. Mimo to dotrwaliśmy do końca rekolekcji i odnowiliśmy przy ołtarzu przyrzeczenia małżeńskie. Z perspektywy czasu uważam, że była to walka dobra ze złem, ale wtedy miałam poczucie, że to wszystko na nic.
Te rekolekcje organizowało Duszpasterstwo Przedsiębiorców i Pracodawców TALENT. Zostałam w nim na dłużej, choć sama. Leczyłam tam swoją wiarę w mężczyzn w ogóle i w mężów-przedsiębiorców. Poznałam takich, którzy prowadzą własne biznesy i równocześnie klęczą przed Panem Bogiem, czule mówią o swoich żonach i lubią spędzać czas ze swoimi dziećmi. „A więc jednak tacy istnieją…” – myślałam. Taka postawa była mi obca, bo mój mąż był zajęty tylko sobą i swoją pracą. W duszpasterstwie i poza nim poznałam też wspaniałych kapłanów. Pomogli mi zrozumieć, że wiara to nie układ z Panem Bogiem, że w życiu nie ma przypadków i że cierpienie ofiarowane w konkretnej intencji oraz połączone z cierpieniem Chrystusa ma wielki sens.
Przez chwilę należałam też do wspólnoty dla małżonków w kryzysie, jednak zabrakło mi w niej konkretnych narzędzi, proaktywności i pomysłów: co robić? Wiedziałam, że się modlić, ale co jeszcze, poza zamartwianiem się, użalaniem nad sobą i narzucaniem się mężowi, który mnie nie chce?
Ktoś mógłby powiedzieć, że żaden z Twoich sposobów nie zadziałał.
– Ktoś niewierzący mógłby tak powiedzieć. Ale ja wierzę i wiem, że to Pan Bóg ma ostatnie słowo. Choć podejmowałam różne próby ratowania mojego małżeństwa i przecież zdarzały się też naprawdę cudowne chwile, czego świadectwem są nasze kochane dzieci, to od 2010 r. żyjemy w separacji. Wiele lat temu, wtedy 14-letnia córka, uświadomiła mi, że nasz problem jest bardziej złożony i że w życiu mojego męża pojawiła się inna kobieta.
Córka wiedziała, a Ty nie?
– Oczywiście, że to czułam, ale broniłam się „rękami i nogami”, żeby nie przyjąć tego do wiadomości. To naturalna reakcja. Wiedziałam, że przechodzimy kryzys, ale nigdy nawet nie pomyślałam o rozwodzie. Oddzielnie zamieszkaliśmy dopiero półtora roku temu. Wyprowadziłam się z dziećmi, kiedy uznałam, że wyczerpałam wszystkie sposoby ratowania naszej relacji. Przyznaję, że ja też popełniłam wiele błędów. Nie potrafiłam z mężem rozmawiać, słuchać, czasem atakowałam, zamiast spokojnie podyskutować. Miałam swój jedyny słuszny pomysł na życie rodzinne. W naszej relacji zabrakło rozmowy opartej na miłości, co, jak wynika z moich obserwacji, jest podstawą większości kryzysów małżeńskich i międzyludzkich.
Załamałaś się?
– Czasem miałam ochotę zniknąć albo położyć się i umrzeć. Ale jak to zrobić, gdy ma się czworo dzieci? Dzieci i praca bardzo mi pomogły. Świadomość, że jestem matką stawiała mnie do pionu. Zakładałam maskę radosnej mamy, która wspiera swoje dzieci – i do boju! Gdy lata wcześniej czytałam porady w stylu: „Stań przed lustrem, uśmiechnij się do siebie i powiedz sobie, że dasz radę”, krzywiłam się. Natomiast gdy sama znalazłam się w kryzysie, zobaczyłam, że to działa. Rozsądny, przemyślany uśmiech, bynajmniej niewynikający z emocji, a raczej chłodnej kalkulacji, dodawał mi energii.
Bolało?
– Pewnie, że bolało. Kryzys relacji boli najbardziej. Pewnego razu w piątek mój kolega przyszedł do pracy z bólem głowy, a w niedzielę już nie żył. Gdy spotkałam jego żonę, przemknęła mi przez głowę myśl: „Zazdroszczę jej, że go dobrze zapamiętała”. Chwała Panu, że mój mąż żyje i ma się dobrze. Ale to były dla mnie strasznie trudne doświadczenia.
Czekasz?
– Czekam. Odbudowanie małżeństwa, a przede wszystkim wierność Bogu i złożonej przysiędze, to mój życiowy cel. Bardzo kocham mojego męża i nadal jest dla mnie najważniejszą osobą na świecie. Ale oczekuję też jego otwartości.
Tego uczysz na warsztatach?
– Na warsztatach przyglądamy się nie tylko kryzysom małżeńskim, ale w ogóle kryzysom relacji: z przyjaciółmi, rodzicami, kolegami z pracy. Chcę pokazać kobietom – a przyjeżdżają i dwudziestoparoletnie dziewczyny, i panie po sześćdziesiątce – że mamy dwie drogi. Można popaść w depresję, przyjąć postawę męczennicy, pójść w używki czy znaleźć sobie kogoś nowego i złamać przysięgę. Ale możemy też zmierzyć się z kryzysem twórczo, po Bożemu, jak Chrystus z krzyżem. Wtedy jest szansa, że wyniknie z niego coś dobrego, że kryzys pokaże naszą siłę.
Po czym poznać, że mam kryzys?
– Na pewno po kiepskim samopoczuciu, zniechęceniu, marazmie. Dla mnie ważnym miernikiem są marzenia. Czy planujesz, marzysz? Jeśli nie, to może to być oznaka kryzysu: emocjonalnego, finansowego, zdrowotnego. W kryzysie nie widzimy perspektyw. Nie widzimy całej kartki, jedynie mały, czarny punkcik na jej środku. Sama przez to przeszłam. Gdy było mi źle, nie marzyłam. Żyłam piętnaście minut do przodu z nieustającą nadzieją, że może dziś coś się zmieni, może dziś mąż się nawróci, może dziś wspólnie usiądziemy do stołu i pogadamy. Ciągle w czekaniu, bez planowania weekendów, ferii, wakacji. Z drugiej strony włączało mi się w głowie zdanie: „Nie planuj, bo to boli”. Świadomość, że za trzy miesiące, w czasie urlopu nadal będę sama, sprawiała, że krwawiło mi serce. I nawet nikt o tym nie wiedział, bo na zewnątrz prezentowaliśmy się idealnie. Zadbany dom, fajne dzieci, ładna i uśmiechnięta żona. Nic, tylko przyjechać i robić zdjęcia.
W czasie warsztatów proponujesz opracowanie planu na nowe życie. Brzmi trochę magicznie.
– Jeśli chcesz, żeby było inaczej, musi się coś zmienić. Nie ma innej drogi. Najpierw trzeba oddać kryzys Panu Bogu, a potem ludzkim wysiłkiem zrobić dobry plan. Plan na nowe życie zakłada zaopiekowanie się czterema ważnymi obszarami. Mamy ciało, ale nie jesteśmy tylko ciałem. Mamy ducha, ale nie jesteśmy tylko duchem. Mamy serce, symbolizujące relacje z bliskimi nam osobami, ale nie jesteśmy tylko sercem. I mamy też umysł, ale nie jesteśmy tylko umysłem. Tylko świadomość wszystkich tych obszarów i troska o nie jest drogą do pełni człowieczeństwa, a więc także do szczęśliwego życia. Podejmowanie nowych wyzwań czy wręcz zasadnicze zmiany w życiu zaczynają się od zaplanowania własnego rozwoju we wszystkich obszarach, oczywiście w odpowiednich proporcjach. Czasem kryzys może być miejscem na zrealizowanie starych, zarzuconych już planów.
Z jakich innych narzędzi rozwoju osobistego korzystasz?
– Bardzo lubię i polecam każdej rodzinie mapę marzeń. Na dużym kartonie wypisujemy ważne dla nas obszary (np. wcześniej wymienione) i ze sterty ulubionych magazynów wycinamy obrazki, które pokazują, w jaki sposób możemy o nie zadbać. Mapa marzeń to niesamowita kopalnia wiedzy o sobie i swoich bliskich oraz źródło dobrej zabawy, nie tylko dla dzieci.
A kotwice mocy?
– Kotwice to wiedza i świadomość, jak mogę funkcjonować w konkretnych sytuacjach. Załóżmy, że dziś szczególnie potrzebuję pewności siebie, bo mam publiczne wystąpienie, a od dawna nie przemawiałam. Przypominam więc sobie podobną sytuację, gdy czułam się pewnie i byłam z siebie zadowolona. Jak się wtedy zachowywałam? Jakim tonem głosu mówiłam? Kto mi towarzyszył? Warto zamknąć oczy i to poczuć. W ten sposób sytuacja z przeszłości staje się moją kotwicą mocy i daje siłę do zmierzenia się z jakimś wyzwaniem teraz. Dobrze jest poszukać w swoim życiu kotwic radości, siły, entuzjazmu, poczucia sprawczości i sięgać po nie wtedy, kiedy takie wzmocnienie będzie nam potrzebne.
Zarządzasz trzema własnymi firmami. Jak pogodzić bycie piękną bizneswoman z ogarnianiem dzieci i podejmowaniem niekończących się domowych decyzji: co na obiad? Kto pojedzie do lekarza z młodymi? Kto starsze odwiezie na zajęcia? Kiedy przegląd auta?
– Normalnie. Najpierw zastanówmy się, co chcemy robić, czego nie chcemy, co musimy, a czego nie. Jeśli jesteśmy dobre w prowadzeniu firmy, a nie lubimy sprzątać – przemyślmy zatrudnienie pomocy domowej. Zyskamy więcej czasu dla rodziny, a przy okazji stworzymy miejsce pracy dla osoby, która może mieć do sprzątania prawdziwy talent.
A czym jest Boski Biznes?
– Przez wiele lat organizowałam w Dębicy Forum Kobiet Przedsiębiorczych i pomyślałam, że byłoby świetnie, aby kobiece spotkania dające wsparcie w biznesie odbywały się nie raz w roku, ale co miesiąc. A ponieważ nie mam czasu, żeby nie głosić Chrystusa, to pomyślałam, aby sprawy zawodowe połączyć z ewangelizacją i tak powstał Boski Biznes, czyli spotkania networkingowe, by robić biznes po Bożemu.
Twój cel?
– Chcę dać kobietom siłę i wsparcie. Przekonać, że jeśli prowadzą firmy zgodnie z Dekalogiem, to nie są osamotnione. I że tak się da – bez kombinowania i mataczenia. Poza tym pokutowało i nadal pokutuje przekonanie: „Siedź cicho, a znajdą cię”. Tymczasem Pismo Święte mówi, że do wielkich rzeczy jesteśmy stworzone. Więc śmiało, do przodu!
Nawet najlepszy coach, który zwykle szeroko się uśmiecha, ma pewnie czasem gorszy dzień. Kiedy jest Ci źle, to…
– Nazywam to, co czuję, dziękuję Bogu za lekcje pokory, ofiarowuję Mu swoje cierpienia i Go za nie uwielbiam. A gdy także „po ludzku” chcę zamanifestować, że się nie poddam, to wkładam koszulkę z napisem: „Uważaj, z kim zaczynasz! Mój Ojciec rządzi całym światem”.
Małgorzata Dąbrowska
Żona i matka, przedsiębiorca i coach. Prowadzi warsztaty dla kobiet o przezwyciężaniu kryzysów, a także spotkania networkingowe w ramach inicjatywy Boski Biznes. Mieszka w Dębicy.