Logo Przewdonik Katolicki

Teraz więcej Was kocham

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

z biskupem pomocniczym diecezji łowickiej Józefem Zawitkowskim, o powołaniu, kapłaństwie, i wielkich rekolekcjach w trudnych chwilach choroby, rozmawia Łukasz Kaźmierczak

Kapłaństwo to chyba przede wszystkim ręce…

– Siostra Nulla z Lasek napisała kiedyś taki piękny wiersz: „O namaszczone, o święte kapłańskie ręce”. I myślę, że to jest niezwykłe wyczucie osoby, który odbiera kapłaństwo właśnie poprzez ręce. W taki sposób powinien czuć także sam kapłan: ja muszę stale pamiętać o tym, że trzymam w moich rękach Pana Jezusa. Że ja Jego daję innym. Ręce się namaszcza po to, żeby były święte, tylko święte. Ja czuję moc tych rąk, kiedy błogosławię, zwłaszcza kiedy wkładam ręce na święconych kapłanów, diakonów i kiedy udzielam sakramentu bierzmowania starszym dzieciom. Mówię im wtedy: żebyś odczuł, zamknij oczy, ale otwórz serce, otwórz swoje myślenie. A teraz Ciebie dotykam i pamiętaj, że to zstępuje Duch Święty. Bardzo to wtedy przeżywają. 

 

Kapłaństwo przychodzi także poprzez ręce.

– Doskonale pamiętam swoje święcenia kapłańskie, a zwłaszcza ciepło położonych na mojej głowie rąk kard. Stefana Wyszyńskiego. To chyba jest tak, że wkłada się ręce, ale to się daje Ducha Świętego…

I znów kapłańskie ręce – leżałem w szpitalu, wtedy kiedy jeszcze przebywał w nim kard. Józef Glemp. Był słabiutki – wiem, że mnie kochał, bo to on mnie wybrał  i namaścił. Wiem, że jestem jego synem zrodzonym przez Ducha Świętego. Ale wtedy mogłem tylko ucałować jego święte ręce i jego święte stopy. I to też jest kapłaństwo. To z Wielkiego Czwartku, kiedy Chrystus umywał nogi apostołom. A kiedy całowałem stopy prymasa, drgnął, zrobił mi krzyżyk na czole i powiedział: „Nie załamuj się”. A potem odszedł do Ojca, a ja cudownie uzdrowiony wróciłem do mojego ziemskiego domu.

 

Do Łowicza?

– O tak, do mojego Łowicza. W tym świętym Łowiczu w bazylice katedralnej leży dwunastu prymasów. A jeden z nich mówił ongiś do „Bartoszków”, czyli ubogich chłopców, którzy uczyli się w kolegiackiej szkole w Łowiczu, pokazując im swoje ręce: „Patrzcie na te ręce, one kiedyś w piecu paliły i konie obrządzały, a dziś królów, książęta i biskupów namaszczają. A wiecie dlaczego? Bom się w książce zakochał”.

I takie mi się te ręce wydają widoczne: ręce powszechnego człowieka, a jednak namaszczone stają się tak wielkie, że mogą maścić królów i biskupów. „O namaszczone, o święte kapłańskie ręce”…

 

Benedykt XVI  mówi wprost, że są to „ręce Pana w dzisiejszym świecie”. 

 – Pięknie ujęte – koniecznie napisz to i zacytuj. 

Jedna pani w Krośniewicach nauczyła mnie wielkiej rzeczy o kapłaństwie, o ojcostwie i o prowadzeniu kogoś za rękę. Chciała ucałować moje ręce, a ja taki postępowy wzbraniałem się: nie, nie jakżeby. A ona spojrzała mi w oczy i powiedziała: „Nie ciebie całuję, Pana Jezusa całuję”. Nawróciłem się. Dziś nie mam wątpliwości, co to znaczy całować kapłana w rękę.

 

Nikt pewnie lepiej nie nazwał kapłańskiego powołania niż Jan Paweł II w tytule książki Dar i tajemnica. Krótko i w punkt.

– Chyba żaden z nas, namaszczonych i wyświęconych kapłanów, nie powie, że to jego zasługa. Najpierw uczynił to Bóg. I pewnie każdy kapłan, tak jak ci wybrani przez Boga prorocy, broni się na początku przed tym jak tylko może: nie pójdę, przecież jestem za głupi, za słaby. Ale Bóg mówi: nie bój się, ja jestem z tobą, uczynię cię bramą spiżową, murem warownym, strzałą wyborną, będę cię strzegł w moim kołczanie. Będziesz wyrywał i sadził, będziesz burzył i budował, nie bój się, bo ja jestem z tobą.

I to jest tak, że choćbyś nie wiem jak bardzo uciekał, to Pan Bóg tak ci wszystkie drogi poprostuje, że stanie się Jego wola. Eliasz też zarzekał się: mogę tu umrzeć, dalej nie pójdę.

Pójdziesz. Weź sobie chleba, napij się wody, która jest u wezgłowia i pójdziesz. I szedł aż 40 dni do góry Horeb.

 

I to jest właśnie ta wielka tajemnica.

–  Dlatego przed powołaniem nie ma ucieczki. No, chyba że będziesz wierzgał przeciw ościeniowi…

 

A dar?

– Kapłaństwo jest nie tylko łaską Boga, ale kapłaństwo jest także wymodlone przez kogoś. Ja byłem takim szczęśliwcem. Moja mama zostawała po Mszy św. przed ołtarzem św. Anny i

 modliła się, chyba właśnie tak, jak biblijna Anna, matka Samuela. I zapewne mówiła jak  Anna do kapłana Helego: Ja nie jestem pijana, ja tylko przyszłam wylać przed Bogiem całą duszę. Jeśli dasz mi syna, to Tobie go ofiaruję.I to są modlitwy matki. Zwykle każdy ksiądz może tak powiedzieć. Albo o swojej matce, albo o ojcu, który gotów jest ofiarować pierworodnego jak Abraham Izaaka: dałeś mi dziecko i odbierasz?

Taka jest właśnie wiara naszych ojców, którzy powiedzieli „tak”.

 

No, a jeśli jednak kapłan zacznie wierzgać?

– Na początku kapłaństwa wszystko jest pierwsze i przez to takie niesamowite: pierwsze błogosławieństwo, pierwsza spowiedź, pierwsza radość po chrzcie, pierwszy smutny pogrzeb. Ale potem przychodzi rutyna, znużenie i refleksja: ja zostawiłem dla Ciebie wszystko, mógłbym być lekarzem, ministrem, może nawet premierem, a tymczasem tak mnie „uszczęśliwiłeś”?! Niedobrze mi w tym, zmęczony jestem kolędą, pogrzebami, katechezą – co mi za to dasz? To jest takie targowanie się w moim powołaniu. I wreszcie Pan Jezus mi mówi: będziesz miał stokroć więcej matek i ojców, i braci, i sióstr, i dzieci, i pola, i domów. Więcej – będziesz zapisany w Księdze Życia, będziesz zbawiony. No i wtedy dopiero człowiek bardzo pokornieje, staje się taki malutki wobec Pana Boga.

 

Jeden taki porządny bunt musi być?

– Musi, bo bez tego człowiek będzie mdły i taki trochę nijaki. A po takim zbuntowaniu i nawróceniu człowiek bardziej kocha. Ja bardzo lubię świętych nawróconych: mojego Pawła, mojego Augustyna, moją Edytę Stein – to są ci, którzy potrafią kochać. A jak kochają, to już na całego.

 

Młody ksiądz Zawitkowski miał jakiegoś swojego szczególnego mistrza kapłańskiego?

– Cóż, życie księdza diecezjalnego jest życiem cygańskim, zmienia się, przenoszą mnie, raz odchodzę z płaczem, raz z prośbą, raz z radością. Ci kierownicy duchowi i spowiednicy zmieniali się. Ja bardzo kochałem mojego pierwszego księdza proboszcza, z czasów ministrantury i pierwszych klas liceum, ks. Szepetę, bo był naprawdę ojcem i świętym kapłanem.

 

Tego samego który – jak pisał Ksiądz Biskup – dbał o to „żebyśmy byli dobrzy”?  

– Tak, to ten, który uczył nas być dobrymi. I dlatego z tej małej parafijki, liczącej tysiąc parę osób, wyszło nas potem 11 księży. Dziś wiem, że to on nami kierował. A potem ogromny wpływ wywarł na mnie ks. Twardowski, człowiek tak mądry, tak prosty i taki święty, mający tyle rzeczy przemyślanych i poukładanych w głowie. Kiedy przychodziło się do niego z jakimiś problemami, to on mówił prościutko, jednym zdaniem i wszystko pryskało. Takie to było proste, bo i Pan Bóg jest prosty.

Wspominam jeszcze jednego księdza, który miał wielki wpływ na kształtowanie mojej osobowości, mocnego ojca duchownego, ks. Czesława Miętka. Spowiedzi u niego były przedziwne. On czasem potrafił człowieka schłostać, a czasem potrafił z człowiekiem płakać. I te drugie spowiedzi były jeszcze mocniejsze, bo czuło się, że on chyba to samo przeżył, że można mu zaufać.

 

Trudno spowiadać się kapłanowi z kapłańskich grzechów?

– Owszem i pewnie dlatego często szukamy zrozumienia w konfesjonale dla księżowskich grzechów u naszych kolegów. Ja też tak robiłem. Ale to były kiepskie spowiedzi, raczej takie wyznania grzechów – bez żalu i chyba bez nawrócenia.Dwie spowiedzi pamiętam jednak szczególnie: tę poprzedzającą święcenia kapłańskie i drugą

na polu, przed krzyżem, pod Studzianną przed święceniami biskupimi. To były dobre, przepłakane spowiedzi. Czekam jeszcze na jedną spowiedź, nie wiem tylko kto będzie mnie słuchał i rozgrzeszał. To będzie już ta spowiedź ostatnia.      

 

Na dzisiejsze czasy potrzebny jest „ksiądz, ale taki, który mocniejszy jest od diabła, bo będzie kochał” – to słowa Księdza Biskupa.

- Ja mam już dystans 50 lat kapłaństwa. Mieszkam w seminarium i patrzę na tych młodych kleryków, którzy szykują się do święceń. Wydaje mi się, że ich posługa w kapłaństwie będzie już inna. Będą chyba mieli uporządkowane życie, będą mieli dyżury, będą pewnie świadczyć usługi w Kościele, wszystko będzie elegancko, poprawnie, liturgicznie, teologicznie i wymownie. Natomiast boję się, że – może nawet częściej niż dziś – będę słyszał: „Proszę księdza, tylko proszę, niech nie odprawia tej Mszy św. tamten kapłan”. A dlaczego? „Bo on nie wierzy w Boga”. Straszne oskarżenie i straszny cios.

 

Po czym się to poznaje?

– Nie wiem, jest chyba jakieś takie wyczucie człowieka, coś, co można rozpoznać poprzez każdy gest, każde zachowanie, każde przyklęknięcie, każde słowo. Dlatego jako kapłan muszę każdym krokiem i każdym znakiem w moim życiu pokazywać, że kocham cię jak Pan Jezus, umywam ci nogi, do serca cię przytulam, a czasem wypędzam szatana, żebyś był wolny. I to jest wszystka moja posługa kapłańska i cała świętość mojego kapłaństwa.

 

Najlepsza kapłańska tarcza przed „niewiarą”?

Jest w życiu księdza, w jego powołaniu, taki moment, który się nazywa „Modlitwą”. Uczyli mnie w seminarium modlitwy – począwszy od modlitw czytanych, poprzez litanie i psalmy aż po medytacje. Potem nauczyli mnie posługiwania się mszałem i księgami liturgicznymi. Ja to wszystko bardzo dobrze umiem, jestem naprawdę „zawodowym modlitewnikiem”. Tylko że wtedy istnieje zagrożenie, że człowiek może się stać również bardzo pustym dzwonem. Poszedłem kiedyś święcić most – miałem ładną modlitwę, przeczytałem ją… Efekt? Ja nic, ludzie nic i Pan Bóg nic. I wtedy naszło mnie: no uklęknij, ucałuj tę ziemię, bo tędy będzie przechodził Pan Bóg, tędy będą chodzić ludzie, mijać się z Nim – jedni Go poznają i upadną, ucałują stopy, inni oplują, bo po co Ty tutaj, jesteś dla mnie obcy…Upadłem na kolana. I wtedy modlitwa staje się dopiero modlitwą przez duże „M”, taką, która mnie porusza i przemienia.

 

A codzienny kapłański brewiarz? Rutyna, obowiązek do odklepania, a może jednak ostroga w bok i przywrócenie do właściwego pionu?

– Kiedy mam na głowie katechezę, kolędę i 70 innych zajęć, mogę sobie niekiedy pomyśleć: chyba mi Pan Bóg już daruje ten dzisiejszy brewiarz. Pewnie, że tak, tylko czy jednak nie będzie mi wówczas czegoś brakowało? Bo kiedy ja sobie uświadamiam, ile rzeczy czyniłem w życiu bez modlitwy i bez Boga, wtedy dociera do mnie, że to wszystko właściwie na straty, że to nie miało sensu.I jeszcze do jednej rzeczy wrócę, która dotyczy modlitwy – to są rekolekcje. Ja dużo rekolekcji w życiu przeżyłem. Ale jedne pamiętam do dzisiaj. To były rekolekcje mojego taty: byłem wtedy już wyświęcony, byłem teolog skończony, który przyjechał do ojca na żniwa. No i najpierw nie poszedłem na Mszę św. rano, bo „za rano”. Pomyślałem, że pójdę na wieczór. Ale wieczorem byłem zmęczony, no to powiedziałem: pójdę w niedzielę. A ojciec tylko stał z boku i patrzył.

 

Kiedy nie wytrzymał?

–  W środę. Podszedł do  mnie i powiedział: „Józek, gdybyś Ty był taki gorliwy, jak wtedy, kiedy byłeś ministrantem, to Ty byłbyś już wielkim świętym. A tak…”

Zawstydziłem się: „Masz rację tata, zostałem ci biskupem, i co z tego?” To właśnie są prawdziwe rekolekcje, które człowieka nawracają i to są słowa, które zostają człowiekowi jako testament. 

A największe rekolekcje przeżyłem kilka tygodni temu w szpitalu. W miejscu, w którym człowiek namacalnie odczuwa, kim właściwie jest. Badają mnie, mierzą temperaturę i ciśnienie, zastrzyki dają, a jeden moment jest najtrudniejszy, ale najbardziej potrzebny w rekolekcjach księżowskich: kiedy się przychodzi na salę operacyjną i siostra mówi: no księże, szlafroczek fruuu w dół. I staje wtedy człowiek bez purpury i  biskupich szat, nagi, w całej prawdzie: Zobacz jaki jesteś…  Tylko taki.

A potem z lękiem czeka, aż uśpią go do operacji i budzi się z nadzieją, że będzie inny. I to jest cała przemiana, całe moje rekolekcje. Te najtrudniejsze i te najważniejsze.

 

Ale dzięki temu można potem powiedzieć: „Teraz więcej was kocham” – tak jak Ksiądz Biskup po swoim wyjściu ze szpitala…

– Tak, to też jest łaska, że Pan Bóg daje człowiekowi takie różne okazje i sposoby, żeby kogoś spostrzegł, żeby mógł coraz więcej kochać. Bo idąc w drugą stronę, to wszystko straciłem – tylko On jest moją drogą, moim życiem i moim oczekiwaniem.I dlatego tak bardzo dziękuję za pamięć tym wszystkim ludziom, którzy byli ze mną w trudnych chwilach. Dziękuję i mówię na końcu księdzem Twardowskim:

„Własnego kapłaństwa się boję,

własnego kapłaństwa się lękam,

i przed kapłaństwem w proch padam

i przed kapłaństwem klękam”.

Ale módlcie się za mnie… Bóg zapłać.

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki