– Powiedz mi, jak jesz, a powiem ci, kim jesteś. Jedzenie wyraża nasz stosunek do życia i wyznawanych wartości. To, że raz jemy mało, a raz napychamy się tłustymi pączkami, jest przecież sprawą kultury, w naszym przypadku – kultury polskiej. Ona zaś jest chrześcijańska, po prostu i wciąż. To ona dzieli rok na cykle, przeżywane także kulinarnie. W domach – i w miejscach związanych szczególnie z duchem i wartościami. Czyli w klasztorach.Ten właśnie związek chcieliśmy podglądnąć – My, czyli wydawca książki, jej redaktor, a potem poznańska ekipa filmowa i reżyser, z którymi odwiedzałem polskie klasztory. Raz ślęczeliśmy pośród zakurzonych receptur, a raz zaś staliśmy w świetle błyszczących, nieomal elektronicznie sterowanych urządzeń – opowiada Jacek Kowalski, autor bestsellerowej książki Wielka kuchnia klasztorna oraz cyklu programów telewizyjnych o tajemnicach zakonnej kuchni.
Znak mnicha
Klasztory kojarzą się z kuchnią tradycyjną. Klasztorne winnice i browary słyną od dawna z win, serów, piw. Są marki oparte na klasztornej tradycji – choć to, co promują, zwykle nie leżało nawet w pobliżu habitu. Mnich na etykietce wciąż zdaje się gwarancją jakości, a geografia klasztornych produktów przeczy twierdzeniu, że świat urządzili protestanci. Mocarstwa kulinarne – Francja, Włochy, Hiszpania – są katolickie.
Postanowiłem zobaczyć, jak to jest u nas. Veni, vidi: w naszych klasztorach zajada się po polsku, czasem po staropolsku. Co to oznacza? Kuchnia, którą uważamy za staropolską, ma najwyżej 100–150 lat. To receptury, które nasze prababki i pobożne zakonnice ręcznie wpisywały do zeszytów i książek. Nie jest to już dawna kuchnia sarmacka, raczej kuchnia romantycznego sarmatyzmu; tak jadali Słowacki i Mickiewicz. Taką też kuchnię uwieczniłem w mojej książce: ponadstuletnią, ściągniętą ze starych, klasztornych i domowych receptur. Przyprawioną za to literackimi pastiszami, które sporządzałem z jeszcze starszych inspiracji.Natomiast pukając do klasztornych furt, niekoniecznie chciałem zobaczyć, na czym dokładnie polega tradycja kuchenna. Raczej chciałem poprzez kuchnię zajrzeć w głąb zakonnego ducha.
Polenta i legumina
Generalnie w polskich klasztorach jada się jak w tradycyjnym polskim domu. Nie jakieś obiady z supermarketu, tylko swojski schaboszczak z ziemniaczkami. Jak u mamy. Nie gotują już zakonnicy, pochłonięci duszpasterzowaniem, tylko świeckie kucharki, w większych klasztorach pod przewodem sióstr zakonnych. Raczej nie ma mowy, żeby jadać byle jak, choć życie i tu przyśpiesza. Na szczęście i tu widziałem niekiedy spożywanie wedle dawnych reguł: w milczeniu, w spokoju, ascetycznie. Nie troszcząc się o dzisiejszą rzeczywistość kuchenną, pytałem: jakie danie pozwoli zgłębić fenomen tego zakonu, tego klasztoru? Odpowiedź zawsze była ciekawa, choć niekoniecznie związana z dniem dzisiejszym. U salezjanów na przykład rozmawialiśmy o polencie. Polenty się u nas nie zna i nie je – ale salezjanie wiedzą o niej, bo to tradycyjna potrawa włoskiej biedoty, związana ze św. Janem Bosco, ich ojcem założycielem. Zatem przy okazji naszej wizyty całemu klasztorowi zaserwowano polentę. Wyjątkowo.
Aniołowie karmią pierogami
Odwiedziliśmy też cystersów w Szczyrzycu. W tradycji tego klasztoru było warzenie piwa, nie dla siebie – tylko „na eksport”. Niestety, za komuny szczyrzyckim cystersom browar odebrano. Ale tradycja trwała. Na przykład, jeden z opatów nakazał podczas renowacji przykościelnej kaplicy domalować na nowych polichromiach amorki z kuflami. Dyskretnie, lecz znacząco; to jakby aluzja: „jeszcze ten browar odzyskamy!”. I rzeczywiście odzyskali. Teraz bracia próbują reanimować browar, no, z różnym skutkiem i nie osobiście. Sami prowadzą aptekę, zajmują się polem i ogrodem, robią bigos. Pamiętam brata, który dziś już nie żyje – świeć Panie nad jego duszą! – ugniatał przy nas kapustę własnymi nogami.
Ku dominikanom zawiodły nas pierogi św. Jacka. Nie darmo mieli być dominikanie zakonem żebraczym, żywić się z tego, co Pan Bóg, czyli „wierni w jałmużnie dadzą”. A że różnie z jałmużną bywało, na starych obrazach widać, że dominikanów karmią aniołowie. Tutaj usłyszeliśmy, że jedzenie w ogóle nie jest istotne. W ustach ojców seniorów pojawiła się zaś teza, że owe pierogi to symbol duchowego fast fooda, takie alleluja, szybkiego pieroga w zęby i do przodu, głosić kazanie. Natomiast z racji dominikańskiej propagandy wiary Kraków ma co roku festiwal pierogów świętojackowych; aczkolwiek materialnie tamtejsi dominikanie nie mają z nimi nic wspólnego.
Kulinarne podróże po klasztorach uświadomiły mi, że kultura stołu to przede wszystkim kultura wspólnego obcowania. W jej ramach obowiązkowo mieści się także modlitwa, a gdzieniegdzie nadal głośna lektura Pisma Świętego i dzieł pobożnych. Tak zresztą powinno, czy też mogłoby wyglądać nie tylko życie zakonne, ale i nasze życie rodzinne, które siłą rzeczy może się koncentrować przy wspólnym stole. Wtedy jedzenie staje się czymś więcej niż tylko czynnością biologiczną – bo kultywowaniem wspólnej więzi, która wyraża się w duchowym przeżywaniu tego, co i jak się je. Dla ciała i dla ducha.