Logo Przewdonik Katolicki

Za klasztorną klauzurą

Michał Bondyra
Fot.

Bazylika, muzeum, straż pożarna z nimi najczęściej pielgrzymi kojarzą Niepokalanów. Miasto-klasztor to też codzienność za zakonną klauzurą, którą żyją duchowi spadkobiercy św. ojca Maksymiliana.

 

Bazylika, muzeum, straż pożarna – z nimi najczęściej pielgrzymi kojarzą Niepokalanów. Miasto-klasztor to też codzienność za zakonną klauzurą, którą żyją duchowi spadkobiercy św. ojca Maksymiliana.


 

Wolność i swoboda

Na pożółkłej znakiem czasu kolumnie w futurystycznie przeszkolonej piramidzie stoi figurka Niepokalanej. Dziwnie koresponduje z barakiem widocznym na drugim planie. – Tu wszystko się zaczęło – mówi o. Jacek Staszewski, franciszkanin oprowadzający mnie po Niepokalanowie – największym na świecie grodzie-klasztorze, zbudowanym przez św. o. Maksymiliana Kolbego ku czci Matki Bożej.

– Maksymilian figurkę postawił zaraz po swoim przyjeździe w 1927 r. Nie przeszkadzała ona nikomu ani podczas okupacji, ani za komuny. Dopiero w 1992 r. nieznani sprawcy musieli ją zniszczyć. Przyszła wolność, demokracja i swoboda – ironizuje. Najpierw była figurka, dopiero później negocjacje. – Z Janem Druckim-Lubeckim o ziemię. Dał ją nam nie bez interesu. Za grunt pod klasztor postawił warunek: 24 Msze wieczyste w kaplicy, do tego jeszcze dwie w pałacu – opisuje transakcje niemal sprzed wieku.

 

„Przyrost” braciszków

Barak-kaplica zaczęła powstawać w październiku 1927 r. Z drewna, leszu (żużla węglowego) i papy. – Budować zaczął ją br. Zenon Żebrowski, cieśla, na krótko przed przyjazdem zakonników z Grodna – mówi o. Jacek. Pomagali też okoliczni mieszkańcy. Musieli, bo zakonników z Maksymilianem przybyło 18, z jego rodzonym bratem Alfonsem – 19. Ponad 11 m długości, blisko 6 m szerokości. Wysoka na 2,60. Od strony północnej stoi ołtarz główny. – Przy nim o. Maksymilian odprawiał Msze, powoływał do zakonu, odziewał w habity – mówi mój przewodnik. Po obu stronach wiszą obrazy zakonników. Portrety męczenników II wojny światowej. Przy ołtarzu najbliżsi współpracownicy: oo. Antoni Bajewski i Pius Bartosik, aresztowani razem z Maksymilianem i zamęczeni w Auschwitz.

Przez 12 lat liczba zakonników się zwielokrotniła. – W 1939 r. wszystkich braci i mieszkańców Niepokalanowa – także uczniów niższego seminarium duchownego – było 762 – wylicza o. Staszewski. Rozbudowa kaplicy w 1929 r. była więc ze wszech miar słuszna.

 

Bez telefonu ani rusz

Na tyłach baraku-kaplicy, dziś Ogólnopolskiego Sanktuarium św. Maksymiliana, są zakrystia i cela świętego. Wejścia do miniaturowego pokoiku strzeże br. Sasza ze środkowej Białorusi. – Jestem tu w kaplicy w zastępstwie. Oprowadzam tych, którzy chcą zobaczyć celę św. Maksymiliana, pomagam przygotowywać Msze, ustalam też telefonicznie terminy Mszy dla grup z zagranicy – mówi zakonnik, który od sześciu lat przebywa w Polsce. Na Białorusi też jest Niepokalanów. Na wzór tego pod Sochaczewem. – Byłem tam na praktykach w ubiegłym roku na Wielkanoc. Ten białoruski to zwykły klasztor z końca XVI w. wraz z kościołem i terenem przykościelnym. Od kiedy odzyskaliśmy kościół po 1990 r., ojcowie opowiadają tam o misjach Maksymiliana – wyjaśnia ładną polszczyzną.

Cela świętego uderza skromnością. Żelazna prycza rodem z wojska, siennik, kotara, za nią wieszak, biurko z nastawą i przedziałkami na korespondencję, no i telefon. – Cela gwardiana różniła się od pozostałych w zasadzie tylko tym, że był w niej telefon. Wtedy było pięć mórg ziemi i trudno było Maksymilianowi kogoś szukać. Dziś mamy 28 ha, a telefony też są naszym narzędziem pracy, tyle że te komórkowe – tłumaczy o. Jacek.

 

Aresztowali, ale zachowali klauzulę

Do celi nr 19 wchodzą nieliczni: był tu bł. Jan Paweł II, kard. Ratzinger, ważne osobistości. Po dość stromych schodach idzie się sprawnie, ale trzeba uważać. O. Jacek kluczem otwiera najpierw drzwi do sekretariatu. Stamtąd do celi o. Maksymiliana, w której ten jako gwardian zamieszkał zaraz po powrocie z Japonii w 1936 r. Cela znów zbudowana jest z leszu i desek. Ściany bielone wapnem. Wyposażenie podobne jak w pierwszej kwaterze z tą różnicą, że pokój jest dwa razy większy i zaopatrzony w piec. Na ścianie pożółkłe plany Niepokalanowa oraz obraz „Jezu ufam Tobie”. Olbrzymie biurko z nastawą zajmuje centralną część pomieszczenia, za nim metalowa prycza, z siennikiem pokrytym spłowiałym i dziurawym kocem. Na nim inicjały OMK. – Pralnia była wspólna, więc każdy musiał podpisać swoją rzecz. Tak samo było, gdy szedłem do nowicjatu – mówi mój przewodnik. W tym pokoju święty żył aż do 17 lutego 1941 r. Wtedy aresztowało go Gestapo. – Z tego, co wiem, to był telefon z furty. Sekretarz przekazał, że przyjechali Niemcy i proszą, by o. Maksymilian zszedł na dół. Gestapo nie weszło więc na górę, zachowali klauzulę – ekspresowo rekonstruuje aresztowanie.

 

Po swoiste nawrócenie

Klauzurę tego dnia „łamię” nieraz. Tyle że za zgodą i aprobatą gwardiana o. Stanisława Piętki, kolejnego, 17. już „zarządcy” Niepokalanowa. Zarządzanie po świętym to przywilej czy brzemię odpowiedzialności? – Na pewno przywilej, ale jednocześnie niezasłużona łaska. To wielki obowiązek i odpowiedzialność, bo jak mówił św. Jan Vianney: „najgorzej, jak trzeba będzie stanąć przed Bogiem w randze proboszcza” – przyznaje skromnie.

W Roku Kolbiańskim, ale i w 70. rocznicę męczeńskiej śmierci twórcy Niepokalanowa do grodu Maryi pielgrzymuje znacznie więcej ludzi niż zwykle. – W zeszłym roku przybyło tu 900 tys. osób, teraz spokojnie przekroczymy milion – ostrożnie prognozuje gwardian. – Większość z nich to pielgrzymi, którzy przybywają tu, by przeżyć swoiste nawrócenie. Wiem to z obserwacji, ale i relacji księży, którzy mówią, że nie są w stanie odmówić swoich osobistych modlitw czy Różańca, bo wciąż spowiadają w konfesjonałach – mówi o. Piętka, który pochodząc z sąsiedniej parafii Kampinos, wzrastał w duchu Maksymiliana. – Odkrywałem tego ducha z każdym dniem, jest jednak tak niewypowiedziany i głęboki, że będę go odkrywał do końca swoich dni – kończy refleksyjnie, spiesząc się powitać kolejnych pielgrzymów; tym razem z diecezji płockiej i łomżyńskiej, którzy przyszli do Niepokalanej w intencji trzeźwości.

 

Na wieczny odpoczynek

Z ostatnimi dniami kojarzy się cmentarz. Ten w Niepokalanowie przypomina wojskowy. Nieopodal góruje papieski krzyż – pamiątka Mszy odprawionej w 1983 r. przez Jana Pawła II w podziękowaniu za kanonizację o. Maksymiliana. Groby identyczne, ponumerowane niezależnie od godności i urzędu. Na nich, poza nazwiskiem, lata w zakonie i kapłaństwie. – Początkowo zakonnicy byli chowani w Pawłowicach. Tu leżą sami bracia i ojcowie z wyjątkiem trzech osób świeckich – mówi o. Staszewski. Niezakonnicy to osoby zasłużone. Jest tu Książe Drucki-Lubecki, dr Stankiewicz – wojskowy lekarz, który przez całe życie za darmo leczył zakonników, i Franciszek Gajowniczek, za którego o. Kolbe oddał życie. O. Jacek zwraca uwagę na imię „Maria” na każdej płycie nagrobnej. – W naszym klasztorze na cześć Matki Bożej, każdy przyjmuje jej imię. Spotykając się, też pozdrawiamy się słowem „Maria” – tłumaczy. Jest też grób brata świętego – o. Alfonsa. – Gwardianem był tylko cztery miesiące, zmarł w drodze do szpitala, chyba na zapalenie wyrostka robaczkowego – mówi. Rodzina zmarłego ojca lub brata może odwiedzić miejsce, gdzie on leży. – Wystarczy na furcie poprosić o klucze i wejść od ul. Spacerowej – instruuje o. Jacek. Nie łamie się wtedy klauzury.

 

Dwunastka z infirmerii

– Od czterech miesięcy nie było u nas pogrzebu – mówi br. Sławomir Fiłonowicz, zakonny szpitalnik, 15. rok opiekującymi się chorymi zakonnikami. Jego królestwo to infirmeria, w której na stałe gości 12 pacjentów. – Pięciu z nich wymaga stałej opieki przyłóżkowej. Leżą tu sami bracia i ojcowie, no i jeden pan, który kiedyś u nas pracował – wylicza. Przypadki są ciężkie: udary mózgu, lewostronny paraliż. Trzy dni temu brat przywiózł ze szpitala z Sochaczewa zakonnika z guzem jamy brzusznej z przerzutami do wątroby. Często z tym wszystkim musi radzić sobie sam, bo lekarz choć jest pod telefonem, do zakonnego szpitala przyjeżdża raz na dwa tygodnie. Mieszkańcami infirmerii są nie tylko obłożnie chorzy, ale i bardzo wiekowi zakonnicy. – Najstarszy jest br. Leon Romanowski, ma 96 lat i osobiście znał św. Maksymiliana. Świętego pamięta jeszcze trzech braci – mówi podczas pobytu w szpitalnej kaplicy, dyskretnie wskazując na jednego z nich.

 

Gwardian poczeka

Ze 140 zakonników 40 stołuje się w infirmerii. Pozostali na posiłki udają się do refektarza. Olbrzymia stołówka, a w niej trzy ukute w literę „u” rzędy stołów. Na każdym miejscu dwa talerze i sztućce. U szczytu stół prezydialny. – Siedzi przy nim gwardian, przełożony i najbliżsi współpracownicy. Najpierw jest modlitwa zakonna przed posiłkiem, potem czytanie duchowe i dzwonek, którym gwardian rozwiązuje milczenie – opisuje rytuał spożywania posiłków o. Jacek. Do sygnału kończącego jedzenie muszą się dostosować wszyscy: zasiadający przy pierwszych stołach ojcowie oraz przy kolejnych – zakonni bracia. – Gwardian z modlitwą zawsze czeka, aż wszyscy zjedzą. Modlitwę w refektarzu prowadzi kapłan, czytania duchowe, modlitwy za zmarłych i kalendarium czyta brat, za to życzenia imieninowe składa gwardian – tłumaczy o. Jacek. Wspólnie jedzą obiady i kolacje. Indywidualnie – śniadania.

 

Najtrudniejsze mielone

Nad smakiem, szczególnie obiadów, czuwa szef kuchni br. Dariusz Popławski. – Kiedyś przełożony skierował mnie na tydzień zastępstwa do kuchni. Ten tydzień trwa już 18 lat – śmieje się. Przygotowywanie posiłków zajmuje mu dziennie od 7 do 8 godz. Do pomocy ma dwóch zawodowych kucharzy oraz pięciu współbraci. W ogromnych kotłach gotuje zupę oraz ziemianki. Najmniejszy ma 150 litrów, największy 500. Co wymaga największej pracy? – Kotlety mielone, bo proszę sobie wyobrazić, ile jest pracy przy formowaniu, a potem smażeniu kilkuset klopsów – zaskakuje wyborem. Ulubioną potrawą wychodząca z kuchni br. Dariusza są jednak schabowe. W klasztornej kuchni przygotowuje się też surówki ze świeżych buraków, kapusty i sałaty. – Kisimy też ogórki i kapustę na zimę – wylicza. Obiady są codziennie inne. W środy i piątki postne. – Podajemy wtedy łazanki z kapustą, makarony z sosami i ryby – mówi. Dania ustalają wspólnie, weryfikując je jednak o zasadę: co jest dobre w domu na cztery osoby, jest czasem niewykonalne na 300.

 

Zawsze ciągnęło ich do pszczół

Zawartość 0,7-litrowego słoika miodu z pasieki franciszkańskiej opróżniłem sam w ciągu tygodnia. By go wyprodukować, musiało się namęczyć blisko 2,5 tys. pszczół. – W tym roku z pierwszych dwóch dobrań 161 pszczelich rodzin dało nam 3,5 ton miodu – mówi o. Grzegorz Szymborski, pszczołami zajmujący się od 13. roku życia, w sumie 28 lat. Dobrania były z rzepaku, akacji i lipy. Te 161 rodzin mieszka w kilku rzędach franciszkańskich uli. O. Grzegorz podaje kolejne liczby: „w rodzinie jest od 60 do nawet 80 tys. pszczół”. – Oprócz miodu hodujemy też matki dla własnych potrzeb – wyjaśnia. – Część miodu dostają bracia, pozostały idzie na cukier i leki.

Zawsze ciągnęło go do pszczół. Nie zrażał się do nich, nawet gdy go żądliły. Podobnie szef pasieki, br. Henryk Kujawa, który próbkę swej odwagi daje na naszych oczach. Bez żadnej maski ani rękawic otwiera ul, wcześniej go odymiając. Chwyta za ramkę, na której siedzi tysiące pszczół, i zagarnia je dłonią niczym drobne kamienie z plaży. – One nas nie poznają, to my musimy nauczyć się ich zwyczajów – podsumowuje trafnie.

W kociołku temperatura sięga 100 st.  – Teraz topię w nim wosk, potem wyleję go w ramki i przepuszczę przez walec. Poczekam, aż ostygnie, wygraweruję wzorek i docięte ramki włożę pod 24 volty – opisuje węzę o. Grzegorz. – Taką ramkę z węzą wkłada się później do ula, by na niej pszczoły mogły zacząć składać miód – wyjaśnia o. Jacek, który też terminował w pasiece.

 

Apostolstwo w aluminium

Mały magnetofon w dziale mechanicznym trzeszczy przy Gaude Mater Polonia. Na wielką maszynę nawinięta jest aluminiowa blacha. – Ten przyrząd jest teraz zepsuty. Ułamała się szpilka robiąca dziurki w medalikach – uzasadnia przestój w pracy br. Józef Zgliński. Urządzenie nie ma swojej nazwy – powstało specjalnie do produkcji medalików 5–6 lat temu. – W godzinę mogę zrobić ich nawet 4 tys. Ale muszę ją często rozbierać i czyścić, więc trudno obliczyć dniówkę – mówi o możliwościach swojej podopiecznej.

Br. Józef prowadzi nas do hali z tyłu budynku. Zna go od 10 lat. Tam poznajemy trzy olbrzymie prasy. Każda z nich przycina i odciska medalik innej wielkości. – Wciąż działają, ale proces technologiczny jest znacznie dłuższy. Na te 4 tys. medalików potrzebowałbym tu ze trzy tygodnie – rzuca obrazowo. W dół z hukiem spada potężny, stalowy kloc. Przygniata kawałek aluminium. – O ten dopiero co się urodził – pokazuje jeszcze ciepły medalik. Br. Józef pracuje nad medalikami sam, nikogo nie przyucza, bo i nikt się do tego nie garnie. Wie jednak, że produkcja nie stanie: „Wysyłamy je po kraju, idą też w świat. Medaliki to apostolstwo!”. Podobnie jak codzienne życie każdego ze 140 żyjących w Niepokalanowie zakonników.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki