Współwięźniowie nazywali go „Cherubinkiem”, bo nigdy nie tracił spokoju i pogody ducha. Nie myślał o sobie. Gdy umierał, prosił czuwającego przy nim kapłana, by pozdrowił jego rodzinę. – Niech nie płaczą. Bóg tak chce – wyszeptał.
Gdy wybuchła wojna ks. Franciszek Dachtera miał 29 lat. W sierpniu 1939 r. został mianowany proboszczem parafii w Łubowie. Nie zdążył jej objąć, bo ogłoszono mobilizację. Został kapelanem 62. pułku piechoty, z którym w randze kapitana ruszył na front. Zostawił rodziców mieszkających pod Bydgoszczą, rodzeństwo, przyjaciół i młodzież, której był duchowym opiekunem. Działał w harcerstwie, uczył religii w jednym z bydgoskich gimnazjów, wcześniej w parafii Najświętszej Marii Panny w Inowrocławiu prowadził Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Żeńskiej. Jako katecheta napisał podręcznik „Nauka wiary” dla szkół i skończył zaoczne studia specjalistyczne z zakresu historii Kościoła na Uniwersytecie Lwowskim. Parafia w Łubowie miała być jego pierwszą, samodzielną placówka duszpasterską.
Niczego mi nie potrzeba
Do niewoli dostał się 17 września 1939 r. podczas walk nad Bzurą. Wraz z innymi oficerami przewieziono go do obozu jenieckiego Rothenburg k. Fuldy. Hitlerowcy nie respektowali stopni oficerskich kapelanów wojskowych – pół roku później trafił do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, a stamtąd, w lipcu 1942 r. do Dachau. Dostał numer 31199 i siennik w jednym z baraków. Ciężka praca w kamieniołomach i straszne warunki w Buchenwaldzie znacznie nadszarpnęły jego zdrowie, nie złamały jednak siły ducha. Jak wspominał jeden ze świadków jego przybycia do Dachau, ks. Dachtera wyglądał na wyczerpanego, ale nie tracił optymizmu i ciągle miał nadzieję, że wkrótce zobaczy bliskich. W listach do rodziny przede wszystkim dziękował. Pytany o to, czego mu potrzeba prosił co najwyżej o trochę chleba i tłuszczu. O nic więcej nie śmiał, nie wiedząc w jakich warunkach żyją najbliżsi.
„Królik doświadczalny”
Najgorsze przyszło w grudniu 1942 r. Ks. Dachtera został wyselekcjonowany na tzw. doświadczenia medyczne. Jak wspominał ks. Józef Batkowski, był ulubionym „królikiem doświadczalnym” prof. Klusa Schellinga. Zabierano go czterokrotnie. Pierwszy raz na miesiąc, później na dwa i pół i cztery i pół miesiąca. Ostatni raz męczono go tylko pięć dni. Pseudomedyczne eksperymenty wywoływały ogromny ból i uszkodziły m.in. wątrobę i śledzionę. Po ostatnich pojawiły się ataki malaryczne. Męczył się pół roku. Był opuchnięty, bezwładny, silnie gorączkował i często tracił przytomność. Na „rewirze” (w obozowym szpitalu) często odwiedzał go ks. Antoni Majchrzak, którego wpuszczał kuzyn laborant. Spowiadał chorego, przynosił mu Komunię św., ukradkiem odmawiał z nim różaniec. Ks. Dachtera umierał opatrzony sakramentami. Tuż przed śmiercią, w chwili przytomności powiedział do ks. Majchrzaka: - Pozdrów moją rodzinę. Niech nie płaczą. Bóg tak chce. Zgadzam się z Jego wolą, choć serce się rwie do swoich. Powiedz im wszystko, co widziałeś i co wiesz!
Śmiercionośny zastrzyk
Ks. Franciszek Dachtera zmarł 22 sierpnia 1944 r. Miał zaledwie 34 lata. Bezpośrednią przyczyną śmierci był najprawdopodobniej – jak podał abp Kozłowiecki – trujący zastrzyk z piroferu. Ciało spalono w obozowym krematorium. Zanim tam trafiło, najbliżsi współbracia mogli je jeszcze zobaczyć. Było bardzo zmienione i wyniszczone chorobą. Ciało. Duch do końca się nie ugiął i nie poddał zwątpieniu. Jak zanotowali świadkowie ks. Dachtera do ostatnich chwil zachował wiarę i pogodę ducha. Po zmianie ustroju został odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi z rozetą i miecze do krzyża za zasługi w harcerstwie. Wcześniej otrzymał Medal za Udział w Wojnie Obronnej 1939.