Liturgia Mszy św. z uroczystości Chrystusa Króla Wszechświata rozpoczyna się antyfoną na wejście, zaczerpniętą z Apokalipsy św. Jana: „Baranek, który został zabity, godzien jest wziąć potęgę i bogactwo, i mądrość, i moc, i uwielbienie, Jemu chwała i panowanie na wieki wieków” (Ap 5, 12; 1, 6). Nawet słysząc ten krótki fragment, mamy przed oczami barwne opisy ostatecznej rzeczywistości, których nie szczędzi nam autor księgi. Przychodzą na myśl opisy Nowego Jeruzalem, gdzie po ostatecznym zwycięstwie nad Bestią i Wielką Nierządnicą, na tronie zasiada Bóg i Baranek, a niezliczone zastępy aniołów i świętych z Nowego Ludu Bożego oddają im chwałę. Jako chrześcijanie wierzymy, że do tego właśnie szczęśliwego królowania Boga nad całą rzeczywistością zmierzają dzieje wszechświata. Ta wizja jest jednym z kluczy do odczytywania, czym jest liturgia, wpływa na sposób jej celebracji, kształtuje architekturę i sztukę sakralną. Czas i przestrzeń celebracji liturgicznej staje się bowiem czasem i miejscem, w którym apokaliptyczne królowanie Boga i Baranka realizuje się już tu i teraz. Doświadczamy tego nie tylko przez skuteczność działania sakramentu, ale też przez piękno i majestat celebracji. Przypominają nam też o tym liczne oracje mszalne kończące się formułą „przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego…”.
Jednak jakkolwiek liturgia jest „źródłem i szczytem”, to chrześcijańskim ideałem jest wprowadzenie panowania Boga w całą naszą codzienność. Taki też zamysł towarzyszył Piusowi XI, kiedy w 1925 ustanawiał dla Kościoła powszechnego uroczystość Chrystusa Króla (dziś obchodzoną jako uroczystość Chrystusa Króla Wszechświata). Papież starał się przypomnieć wiernym, że realne królowanie Boga musi mieć swoje konsekwencje również w życiu społecznym. Ta słuszna teza domaga się jednak subtelnej interpretacji. W przeciwnym razie, mówiąc metaforycznie, zamiast ambasadorami Królestwa Bożego i jego budowniczymi w naszym świecie możemy stać się samozwańczymi siłami przymusu bezpośredniego w służbie reżimu niemającego wiele wspólnego z Bożym królowaniem.
Król niezależny
Metafora Boga jako Króla zawsze była bardzo nośna. Odnajdujemy ją nie tylko w przywoływanych wcześniej opisach apokaliptycznych. Również w innych księgach, zwłaszcza w psalmach, nie brakuje odniesień do Bożego Królowania. Istotna w tym kontekście jest cała historia Izraela, ukazująca naród wybrany jako ten, którego władcą jest sam JHWH. Przez długi czas Izraelitami kierowali charyzmatyczni przywódcy zwani „sędziami”, którzy nie byli królami, a jedynie tymczasowymi Jego reprezentantami. W końcu jednak lud zażądał od proroka Samuela, by ustanowił nad nim „normalnego” króla. Skąd taki ruch? Biblistka i wieloletnia wykładowczyni Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie, Bruna Costacurta, wyjaśnia to następująco: „Bóg walczy lepiej niż król, jest od niego silniejszy, więc Izraelowi opłaca się mieć Boga za króla, ale mieć Boga za króla oznacza też nigdy nie wiedzieć, co On zrobi: czy będzie za nich walczył, czy poczeka? Myśli Boże różnią się od naszych, dla Niego wygrać znaczy czasem przegrać, dlatego nigdy nie wiadomo, czy Bóg pokona Ammonitów, czy nie. Król-człowiek jest słabszy od Boga, ale przynajmniej można mieć pewność, że spróbuje walczyć, tak jak chcą poddani. Dlatego Izrael prosi o takiego króla, jakiego mają inni”.
Bóg jest zatem najpotężniejszym królem, jednak nie da się Go kontrolować, zmanipulować, nie można wykorzystać Go do realizacji własnych „partyjnych” rozgrywek. Nie powinno zatem dziwić, że przez całą historię zbawienia – od czasów Izraela, przez dzieje Kościoła, aż po nasze czasy – panowanie Boga jest sprawą newralgiczną. Z jednej strony bardzo upragnioną, bo przecież czujemy, że jedynie w Bogu nasze serce może odnaleźć pokój i tylko w Nim nasz poplątany świat może odnaleźć nadzieję i harmonię, z drugiej jednak – nie wprost i niekoniecznie intencjonalnie, acz systematycznie – odrzucaną na rzecz wprowadzania własnych porządków. Z naszymi małymi interesami i przywiązaniami: do władzy, prestiżu, do status quo, czyli „żeby było tak, jak jest”.
Panowanie według Jezusa
W czasach Chrystusa oczekiwanie na Boskiego Pomazańca, który wybawi Izraela, było żywotne, a jednym z popularnych modeli mesjańskich był właśnie Mesjasz-Król. Choć sam Jezus, poza kilkoma wyjątkowymi sytuacjami, zdecydowanie odżegnywał się od tej wizji, nazywając się Synem Człowieczym, nie wszyscy przyjmowali to do wiadomości. Kiedy chciano Go obwołać królem, usuwał się z życia publicznego, aż do uspokojenia się nastrojów (por. J 6, 15). Ewangelia Janowa pełna jest jednak opisów, które sugerują królewską godność Chrystusa i jego samoświadomość w tej kwestii. Trzeba jednak dobrze zrozumieć, jak On sam pojmował ideę królowania. Nie była to bynajmniej idea polityczna, w myśl której dokonałby społecznego przewrotu i siłą wprowadził nowe zasady. Książe Pokoju doskonale rozumiał, że prawdziwą i trwałą zgodę wprowadzają nie zwycięzcy, narzucający innym swoją wolę (choćby najsłuszniejszą i dobrą dla wszystkich), ale ci, którzy rezygnują z zemsty i wszelkiej przemocy. Nie należy traktować tego jako ścisłego paradygmatu relacji politycznych (jakkolwiek w pewnych aspektach dobrze byłoby go wprowadzać w życie), ale jako wskazówkę do naszego codziennego życia i budowania relacji. Bo to właśnie przez nasze relacje panowanie Boga najbardziej namacalnie urzeczywistnia się w świecie.
Najważniejsze, co zostawił nam Jezus Chrystus, to nie jakiś mitologiczny model herosa walczącego samotnie z całą potęgą zła, ale propozycja – jak nazywa to niemiecki biblista Gerhard Lohfink – nowego społeczeństwa, opartego na miłości, bliskości, przebaczeniu. Mówiąc krótko: model wspólnoty żyjącej w komunii. Temu służyła Eucharystia, którą Pan ustanowił w ostatnich chwilach swojego ziemskiego życia: budowaniu komunii między członkami Ludu Czasów Ostatecznych, w której to komunii obecny staje się On sam. Zalążkiem tej społeczności, w której urzeczywistnia się panowanie Boga, byli apostołowie. Kontynuacją tej nowej społeczności jest Kościół. Podobnie jak apostołowie, daleki od ideału. Czasem zadufany w sobie jak Piotr mówiący, że nigdy się nie aprze, lub jak Jakub i Jan, którzy chcieli zniszczyć ogniem z nieba wioskę, w której ich nie przyjęto. Czasem małostkowo kłócący się o władzę, jak apostołowie, zastanawiający się, który z nich jest największy. Czasami po prostu uciekający od konfrontacji z cierpieniem Chrystusa, jak uczniowie podczas ukrzyżowania. Nieustannie dokonujący jednak małych cudów codziennych nawróceń. Może jeszcze nie globalnie, ale w konkretnych osobach, które troszczą się o słabszych i wykluczonych, dając im nadzieję, że jest dla nich miejsce. We wspólnotach, w których mimo różnic poglądów ludzie spotykają się, przebaczają sobie, wspólnie się modlą. W codziennej miłości, wyrażającej się w zainteresowaniu, słuchaniu i trosce. W prostocie celebracji sakramentów i głoszenia Dobrej Nowiny.
Tu i teraz
Pan Jezus mówił, że królestwo niebieskie jest jak ziarenko gorczycy, które stało się ogromnym krzewem (por. Mt 13, 31–32). Ten potężny krzew zobaczymy na końcu czasów, kiedy rzeczywistość, której teraz realnie doświadczamy w momentach celebracji liturgicznej, rozleje się na cały wszechświat, a Bóg będzie „wszystkim we wszystkim” (sic!) (1 Kor 15, 28). Ale ziarno Królestwa Jezusa Chrystusa już zostało zasiane. To nie jest sprawa przeszłości sprzed dwóch tysięcy lat lub nieokreślonych czasów przyszłej paruzji, ale nasza teraźniejszość. Ono rośnie w sercu każdej i każdego z nas. Jest go w naszym świecie tyle, ile stylu Jezusa wprowadzimy w świat wokół nas. Ile komunii – nie mylić z jednomyślnością czy jednolitością wszelkich poglądów – zbudujemy z ludźmi, wśród których żyjemy. Potężny krzew królestwa niebieskiego na końcu czasów będzie przypieczętowaniem i utrwaleniem naszego codziennego nawracania się na uzdrawiającą i uwalniającą miłość, jakiej uczy nas Chrystus. Tych prostych, codziennych doświadczeń nie należy umniejszać – innego Królestwa nie będzie.