Prezydent Joe Biden zapowiedział podjęcie sankcji wobec izraelskich aktywistów, którzy organizują napady na palestyńskie osiedla. Rząd Stanów Zjednoczonych będzie ich odtąd traktował tak, jak traktuje Władimira Putina czy innych Rosjan odpowiedzialnych za zbrodnie popełnione na Ukraińcach. Nawet największy sojusznik Izraela nie może już patrzeć obojętnie na to, co od dwóch miesięcy dzieje się na Zachodnim Brzegu Jordanu.
Choć dzieją się tam rzeczy okropne, zachodni świat wspominał dotąd o nich półgębkiem, jako że pozostają w cieniu wojny w sąsiedniej Gazie. Przypomnijmy: Zachodni Brzeg, w odróżnieniu od opanowanej przez Hamas Gazy, pozostaje okupowaną przez Izrael częścią Palestyny, gdzieniegdzie zarządzaną przez cywilne i demokratycznie wybrane (przynajmniej w teorii) władze palestyńskie, w innych zaś miejscach kontrolowaną przez wojsko Izraela. Jako żywo przypomina to bantustany z czasów apartheidu w RPA – z tą różnicą, że nawet czarnoskórym w RPA żyło się wtedy swobodniej, niż dziś żyje się Palestyńczykom na Zachodnim Brzegu. Na niecałe 3 mln Palestyńczyków mieszka tam niecałe 700 tys. żydowskich osadników, którzy osiedlili się tam nielegalnie, nawet z punktu widzenia izraelskiego prawa. Otóż mniej więcej od dwóch lat ekstremistycznie nastrojona część osadniczych środowisk, korzystając z parasola ochronnego, jaki roztaczają nad nimi kolejne rządy Binjamina Netanjahu, urządza napady na swoich palestyńskich sąsiadów. Nacjonalistyczni Żydzi uważają ich za okupantów i chcą, aby wynieśli się za Jordan.
Po ataku Hamasu liczba tych ataków wzrosła ponad dwukrotnie: z trzech dziennie na początku roku do siedmiu dziennie obecnie. O ile w całym roku ubiegłym, dotąd uważanym skądinąd za najgorszy od dwóch dekad, ofiarami izraelskiej agresji padło 158 Palestyńczyków, o tyle jedynie w ciągu miesiąca, jaki upłynął od 7 października, zabito ich aż 163, w tym około 50 dzieci. Liczba rannych idzie w tysiące. W ten sposób udało się już wygnać z domów mieszkańców jedenastu osad położonych w bezpośrednim sąsiedztwie izraelskich osiedli. Palestyńczycy, przy milczeniu świata i faktycznym poparciu władz Izraela, są wypędzani z własnej ziemi.
Z tym poparciem to nie przesada. Minister bezpieczeństwa Itamar Ben-Gewir, jawnie i niemalże z fanfarami, osobiście rozdawał osadnikom broń automatyczną. W teorii – do samoobrony. W praktyce – do ataków na palestyńskie osiedla. Ben-Gewir sam jest osadnikiem z Zachodniego Brzegu, liderem skrajnie nacjonalistycznej partii Żydowska Siła.
Dobrze, że o problemie nareszcie zaczęto na świecie przynajmniej mówić. Zachód, jak doskonale wiemy, ma swoje tabu – jak chociażby problem przestępczości w dużych miastach, generowanej przez przybyszów z Azji i Afryki. Palestyńska krzywda na Zachodnim Brzegu też była dotąd „niepolityczna”, bo jakże to oskarżać o zbrodnie Żydów, którzy sami padli ofiarą strasznego prześladowania? Takie rozumowanie zawsze jednak prowadzi donikąd, bo zamiast wyciszać niesprawiedliwość, tylko ją pogłębia. W Gazie rząd Izraela walczy z terrorystami, więc wojskowa akcja Izraela, mimo poważnych zastrzeżeń szczegółowych, jest tam usprawiedliwiona – oczywiście pod warunkiem, że po zniszczeniu Hamasu mieszkańcom miasta umożliwi się powrót do normalnego życia, wraz ze stanowieniem o sobie. Ale nie może to mieć nic wspólnego z jakimkolwiek usprawiedliwianiem żydowskiej agresji na Zachodnim Brzegu. Trudno, świat urządzony jest w sposób skomplikowany, moralne osądy całych narodów też nie są więc rzeczą prostą.