Oglądałem kiedyś serial w jednym z serwisów streamingowych. Jego fabuła prowadziła do odpowiedzi na tytułowe pytanie: kto zabił pewną dziewczynę. Akcja dzieje się w Meksyku. Jak to w dobrym serialu: kiedy już wydawało się, że wszystko jest jasne, pojawia się nagle nowy wątek i widz znów zadaje sobie tytułowe pytanie. Jedną z bohaterek jest kobieta: matka, żona, katoliczka. Głównym jej celem jest ochrona rodziny (albo swojego o niej wyobrażenia) za wszelką cenę, choć nic w rodzinie nie jest takie, jakie być powinno (znów: przynajmniej według jej wyobrażenia). Bronić honoru za wszelką cenę oznacza w tym przypadku również za cenę prawdy, również zgadzając się na działanie niemoralne. Bohaterka zdaje sobie z tego sprawę, dlatego sama siebie karze. Nosi cilicium – rodzaj opaski z tępo zakończonymi kolcami, zakładanej na udo. Ten rodzaj włosienicy rani ją, zadaje ból. Zaciskany, gdy „musi” postąpić wbrew zasadom, ma być rodzajem jej ekspiacji, zadośćuczynienia.
Można machnąć na ten wątek ręką, gdyby nie to, że staje się on w tym serialu w jakiejś mierze kwintesencją chrześcijańskiej pokuty. Bohaterka modli się, spowiada, radzi księdza. I umartwia. Przypomina mi się w tym miejscu filmowa adaptacja książki Dana Browna Kod da Vinci. Tam Kościół przedstawiony jest jako mroczny, biskupi jako spiskujący i ukrywający prawdę o Jezusie, a głównym wymiarem ascezy są praktyki takie jak biczowanie. Stosuje je jeden z bohaterów.
Być może uznałbym oba przypadki za wybujałą wyobraźnię twórców filmowych, gdyby nie to, że sam spotykam się z zawężającym rozumieniem chrześcijańskiej ascezy. Gdy mówię o umartwieniu, dla niektórych osób oznacza to jakieś smutne praktyki, odbierające radość, a może nawet i zadające ból albo cierpienie. Sam – choćby jako spowiednik – spotykam się z niezrozumiałym nieraz podejściem do umartwienia, jakby oznaczało ono upokorzenie (a w skrajnych przypadkach niemal wyniszczenie) ciała. Nie mówię tu nawet o włosienicy czy biczach, które – tu może wielu się zdziwi – można bez problemu kupić w internecie jako „dewocjonalia służące do raktykowania ascezy”, ale chociażby surowych postach, proponowanych nawet kilkuletnim dzieciom, czy jakichkolwiek innych postanowieniach, które koncentrują nas na nich samych, zamiast na tym, do czego miałyby nas prowadzić.
To prawda, że na przestrzeni wieków sposób praktykowania ascezy się zmieniał. Ale niezmienny powinien pozostać jej zasadniczy cel. Jezuita Jacek Prusak w rozmowie z Weroniką Frąckiewicz przypomina, że „asceza w głębokim sensie duchowym jest dotknięciem braku, jakim naznacza nas tęsknota za Bogiem. Post to uczenie się pragnienia, a nie uciekanie przed nim”. I dodaje: „Jezus wskazuje na cel chrześcijańskiej ascezy, mówiąc że jeśli coś nie obumrze, to nie będzie żyło. Podejmując post, musimy oderwać ascezę od praktyk, które polegają na błędnym przekonaniu, że trzeba ujarzmić ciało, aby wyzwolić ducha, zabić przyjemność i stać się czystym”.
Istnieje ogromne niebezpieczeństwo wejścia w pułapkę herezji pelagianizmu, gdzie ciało traktowane jest jak coś pośledniego wobec duszy, jak więzienie, z którego trzeba się wyzwolić, jak balast, który trzeba zrzucić, jak coś niebezpiecznego, co trzeba ujarzmić. Tymczasem człowiek stanowi jedność cielesno-duchową, a nawet – jak powie o. Prusak – psychofizyczno-duchową. Umartwienie jest nam potrzebne, jak przekonuje ks. Artur Stopka. Choć trzeba uważać, by asceza nie stała się celem samym w sobie, jak z kolei przestrzega Monika Białkowska. Ostatecznie Bóg stworzył nas z miłości i pragnie, byśmy byli szczęśliwi. Jakiekolwiek działanie tu, na ziemi ma być realizacją tego pragnienia. A ponieważ jesteśmy słabi i nasze ego zbyt często bierze górę, stąd zachęta Kościoła do umiarkowania, które ćwiczyć można, podejmując różne praktyki ascetyczne.