Gdyby szukać przyczyn popularności chrześcijańskiego umartwiania ciała przez wieki, pierwszą wcale nie byłaby Ewangelia. To nie słowa i czyny Jezusa wprost nakładały na ludzi włosienice i kazały im biczować się do krwi. Źródło takich fizycznych umartwień tkwiło – czego często nie próbowano odróżniać – w greckiej filozofii platońskiej, w filozofii tego świata, w którym Ewangelia się zakorzeniała. Według niej ciało było nędznym ograniczeniem dla nieśmiertelnej i wolnej duszy, było okrutnym więzieniem, z którego jak najszybciej należało się wyzwolić. Ciało było tylko balastem, przeszkodą. Im więcej jemu wyrządziło się krzywdy, tym doskonalsza stawała się dusza.
I choć praktyki pokutne znane były w świecie judaizmu, sam Jezus ze swoim przebaczeniem w krzyżu i zmartwychwstaniu mógł zakończyć ich historię. Historia ta się jednak nie zamknęła. Człowiek wciąż chciał wierzyć, że zadając sobie ból, zdoła siebie zbawić sam.
Byle się udręczyć
W XVIII-wiecznych kazaniach gromiono tych, którzy w jakikolwiek sposób dbają o swoje ciało: dogadzając mu w jakikolwiek sposób, choćby po prostu jedzeniem i piciem. Zalecano wówczas umęczanie się postami i samobiczowaniem, żeby przez kontrolę nad ciałem uszlachetnić również duszę. Dobrze było pracować aż do całkowitego wyczerpania – pracując przez cały dzień, a w nocy odmawiając sobie snu lub sypiając na gołej ziemi. Dobrze było mdleć z głodu. Dobrze było doprowadzać się do krwawienia. Można było dla umartwienia tarzać się w kałużach albo w odchodach. Nawet robactwo w ubraniu było wskazane, niektórzy łapali pchły, wszy i inne insekty i świadomie wsadzali w swoje ubrania, żeby potem być dla nich pożywieniem. To były dowody na siłę duszy chrześcijanina.
Oczywiście nie były to sposoby dla wszystkich. Na wyzwania takie porywali się tylko niektórzy, szczególnie pobożni i szczególnie wytrwali. Zresztą takie formy pokuty nigdy nie były przeznaczone dla tłumów. Zacznijmy jednak od początku.
Życie na słupie
W historii chrześcijańskiej ascezy zapisał się z pewnością pewien Szymon z V wieku, nie bez powodu nazywany Słupnikiem. Ustawił on liczący 18 metrów słup, na którym potem spędził aż czterdzieści lat swojego życia. Słup wprawdzie nie był takim prostym słupem: zbudowany był z kamienia, a na szczycie miał małą platformę – ale i tak wyczyn wydaje się być niewiarygodny. Przed wiatrem i deszczem Szymona chronił tylko płaszcz z kapturem, a on większość życia spędził na stojąco. Kontemplował, ale również głosił ze swojego słupa kazania. Chętnie przychodzono prosić go o radę. Przyciągał oczywiście tłumy gapiów i miał nawrócić tysiące przybyszów z pogańskich krajów.
Przed Szymonem inni asceci wymyślali najróżniejsze formy pokuty. Obwiązywali swoje ciała sznurami, przetykanymi cierniami. Zamykali się w cysternach na wodę. Przykuwali do skał łańcuchami. Żywili się pomyjami. Spali na kamieniach. Ostatecznie szczególną popularność zdobyły dwie główne formy umartwień: biczowanie i noszenie włosienicy lub jej odpowiednika z metalu.
Włosienica
Włosienica ma swoje korzenie w Cylicji i pierwotnie była po prostu ubraniem pasterzy, wykonanym z tego, co owi pasterze mieli pod ręką, czyli z sierści kozy albo wielbłąda. Jeszcze zanim na świat przyszedł Jezus, ludzie traktowali ją raczej jako ubranie pokutne niż codziennego użytku, jako że sierść tych zwierząt była bardzo szorstka i wręcz raniła skórę, zwłaszcza w upały. Kiedy Izajasz pisze o „worze pokutnym”, ma na myśli właśnie to, co dziś nazywamy włosienicą. Taką włosienicę nosił również Jan Chrzciciel.
Owo pokutne ubranie przetrwało nauczanie Jezusa i przyjęło się w chrześcijaństwie – zwłaszcza tam, gdzie to właśnie umartwienia ciała były sposobem na osiąganie duchowej doskonałości. Mnisi, ale czasem i świeccy, nakładali włosienicę na gołe ciało, pod zwyczajne ubranie tak, że nikt z zewnątrz nie mógł wiedzieć o jej istnieniu.
Zbroja z cierniem
W pewnym uproszczeniu powiedzieć można, że odmianą włosienicy była lorica. Lorica również nie powstała wcale dla celów pokutnych, pierwotnie była pancerzem średniowiecznych rycerzy. Z opisów Galla Anonima wiadomo, że nosili ją wojownicy Bolesława Śmiałego. Lorica – kolczuga rzymska – była zrobiona z połączonych ze sobą stalowych pierścieni. W tamtym czasie jej wykonanie wymagało dużych nakładów pracy i było kosztowne i często zamiast niej rycerze mogli zakładać kaftany, nabijane żelaznymi blaszkami. Lorica miała chronić ciało rycerza przed uderzeniami i strzałami. Ale jeśli nałożyć ją na gołe ciało, stawała się narzędziem wielkiego umartwienia. Wiadomo na przykład, że jeden z XI-wiecznych pustelników, Dominik Loricatus, nosił taką właśnie kolczugę w celach ascetycznych, dodatkowo do każdego ogniwa doczepiając cierń, który ranił jego ciało. Jakby tego było mało, Dominik również dokonywał samobiczowania, wymierzając sobie setki razów w czasie odmawiania psalmów.
Kościół we krwi
Samobiczowanie to kolejne umartwienie, jakie nakładali sobie niegdyś ludzie głęboko pobożni. Pojedynczo pojawiali się już od starożytności. W XI wieku św. Piotr Damiani napisał dzieło Pochwała samobiczowania się. Uczono, że chłosta jest najpewniejszą drogą do zbawienia. Praktyki te dotyczyły jednak głównie życia klasztornego i nie wpływały na masową pobożność.
Publicznie biczownicy, nazywani również flagelentami, pojawili się w Kościele w XIII wieku, głównie we Włoszech i w Niemczech, ale również w Polsce i w Hiszpanii. Wpływ na ich pojawienie się miały wielkie epidemie, uznawane za karę ze strony Boga. To właśnie w czasie pomoru przez miasta szły wielkie procesje półnagich, biczujących się ludzi, wymierzających sobie ból i błagających Boga o odwrócenie kary. W Perugii – pierwszym mieście, gdzie powstała zorganizowana grupa biczowników – udział w piętnastodniowym umartwieniu był w pewnym momencie obowiązkowy dla wszystkich mężczyzn. Biczowanie uznawano wręcz za drugi chrzest, tym razem z krwi, nie z wody. Krew lała się tak, że brudziła ściany kościołów. Biczownicy zorganizowani w grupy wędrowali często od miasta do miasta, urządzając krwawe przedstawienia na ulicach.
Od nagości do orgii
Choć procesje biczowników prowadził często kapłan z krzyżem, Kościół szybko zorientował się, że w tych praktykach niezwykle łatwo jest o nadużycia. Rozumiano, że Bóg nie oczekuje od człowieka aż takiej ofiary. Niebezpieczne było przekonanie biczowników, że skoro tak bardzo cierpią, to zdobywają w ten sposób wszelkie łaski i nie potrzebują już sakramentów. Z praktycznych i moralnych względów niechętnie patrzono na publiczne obnażanie się, ale też histerie – w końcu niemal zupełnie pozbawione religijnego kontekstu, traktowane raczej jak działania magiczne. Jeszcze gorzej zaczęło to wyglądać, kiedy do grup biczowników zaczęły dołączać również półnagie, biczujące się kobiety. Wtedy teoretycznie religijne wydarzenia, z założenia prowadzące do pohamowania ludzkich instynktów, kończyły się wręcz orgiami.
Ostatecznie działania biczowników jako formalnego stowarzyszenia zakazał papież Klemens VI w 1349 roku, a inkwizycja zaczęła tropić ich działania. To wprawdzie nie zakończyło natychmiast ich działalności, ale z pewnością doprowadziło do stopniowego wymierania praktyki biczowania się jako publicznej. Biczowano się nadal, ale prywatnie: zwłaszcza w życiu zakonnym, zwłaszcza w Wielki Piątek. Biczowała się jeszcze św. Faustyna Kowalska. Dziś grupy biczowników pojawiają się jeszcze w Hiszpanii i na Filipinach, głównie jako element lokalnego folkloru.
Sposoby na pokutowanie
Choć Jezus nawoływał swoich uczniów do nawrócenia, z pewnością nie zalecał im noszenia włosienic i biczowania. Myśl o pokucie obecna była w Kościele od jego początków, ale już ojcowie Kościoła pisali o niej inaczej niż jako o zadawaniu sobie fizycznego bólu. Według Orygenesa, jeśli ktoś chciał osiągnąć doskonałość i uzyskać przebaczenie win (tych, które nie są śmiertelne), mógł to zrobić na siedem sposobów. Pierwszym oczywiście był chrzest, który odpuszcza wszystkie grzechy – jednak przyjąć go można tylko raz w życiu. Ochrzczonym pozostaje już tylko sześć sposobów. Drugi to męczeństwo – cierpienie, ale zadane przez innych w obronie wiary. Trzeci, udzielanie jałmużny. Kolejne: odpuszczenie innym ich win, nawrócenie grzesznika z jego błędnej drogi, miłość – i dopiero na końcu to, co wprost zostaje nazwane pokutą, czyli wyznanie swoich win i podjęcie dobrowolnego, pokutnego cierpienia. W późniejszym o kilka wieków Penitencja Ekberta podaje się tych sposobów aż dwanaście. Znów pierwszy jest chrzest. Kolejny to miłość Boga. Dalej mamy gorliwość w udzielaniu jałmużny, wylanie łez w prawdziwej skrusze, wyznanie złych czynów, uniżenie serca i ciała w postach, poprawa obyczajów, modlitwy za przewinienia, miłosierdzie, wiara, że Bóg przebacza grzechy, przebaczenie innym, prowadzenie innych do Boga i wreszcie męczeństwo.
Charakterystyczne jest tu rozłożenie akcentów i na nie warto zwrócić uwagę. Człowiek dążący do nawrócenia, musi to zrobić trzytorowo: w relacji do Boga, w relacji do drugiego człowieka i wreszcie wobec samego siebie. Te trzy elementy zdają się tu być równoważne i żaden nie może być pominięty. Nawrócenie nie może się dokonać, jeśli skupimy się wyłącznie na sobie.
Pycha samodoskonałości
Włosienicę czy formę lorica można kupić również dzisiaj, jeśli dobrze poszperać w internecie. Posrebrzane albo miedziane mają formę paska, bransoletki albo krzyżyka zawieszanego na szyję tak, żeby podrażniał skórę ostrymi szpikulcami. Koszulki-włosienice są parciane, plecione z cienkich gałązek albo szyte z koziej skóry. Kupić można również dyscypliny do samobiczowania: w formie sznurków z węzełkami, sznurków zakończonych drewnianymi kulkami, ale też łańcuchów z ostrymi kolcami albo pęku łańcuchów, zakończonych metalowymi krzyżami.
Czym się tłumaczy umartwienie ciała? Tym, że odrobina niewygody i dyskomfortu kieruje myśli do Boga i pomaga utrzymać kontrolę nad żądzami – a przez to zbliża człowieka do doskonałości. Jednak już w średniowieczu zauważano niebezpieczeństwo takiej drogi: przede wszystkim pychę, w jaką wbija człowieka poczucie pełnej, a przynajmniej większej niż mają inni kontroli nad swoim ciałem.
Jezus wystarczy
Ludzie, których pociąga jeszcze taka forma pokuty, uzasadniają to, mówiąc o „pragnieniu cierpienia za swoje grzechy i grzechy innych”, o potrzebie „przyczynienia się do odpuszczania cudzych win”. Jezus nigdzie nie mówił, że cierpienie człowieka może wyzwolić z cierpienia czy grzechu drugiego człowieka. Cierpienie człowieka nie ma mocy zbawczej, nie jesteśmy Bogiem. To Jego cierpienie było zbawcze dla całego świata. I Jego cierpienie było wystarczające, żeby nas wyzwolić z grzechu. Nic się do tego nie da dodać, uzupełnić czy ulepszyć.
To, co może zrobić człowiek, to włączyć siebie w cierpienie Jezusa. A to oznacza: zrozumieć i przyjąć, że Jezus cierpiał za niego. Nawet jeśli dla kogoś brzmi to teoretycznie i słyszał to setki razy, wystarczy uruchomić wyobraźnię. Wystarczy pomyśleć o własnym, niewinnym dziecku, które płaci ciężką chorobą za zaniedbanie swoich rodziców, za jeden głupi błąd, sekundę nieuwagi. Wystarczy pomyśleć o ukochanym mężu, który płaci niepełnosprawnością i przykuciem do łóżka za to, że stanął w obronie żony przed bandziorami. I uśmiecha się przy tym, i pozostaje czuły, i mówi, że zrobiłby to drugi raz, byle tylko była bezpieczna. Jezus zrobił dla nas więcej: nie uległ wypadkowi, ale dobrowolnie zgodził się cierpieć i umrzeć, żebyśmy my mogli żyć.
Rozważanie Jego męki to nic innego, jak patrzenie na to właśnie: patrzenie, jak ukochany cierpi dla mnie i przeze mnie, a ja pozostaję bezradny, nie mogąc palcem kiwnąć, żeby mu ulżyć. A On znosi to cierpienie, powtarzając: nie martw się, i tak cię kocham.
Nie był włosienicą
Na tym polega chrześcijańska pokuta. Na rozważaniu Jego męki i na życiu Jego nauką, tak, żeby wiedział, że Jego cierpienie nie poszło na marne. Na nic będzie obwieszanie się kolczastym drutem i przelewanie krwi, jeśli nie będziemy kochać – dawać jałmużny – wybaczać. Dopiero to ostatnie jest odpowiedzią „ja też Cię kocham”, danym na Jego: „kocham”.
Gdzieś na starych internetowych forach poświęconych fizycznym udręczeniom krótki post napisała pewna kobieta. „Przemyślałam sprawę włosienicy i doszłam do wniosku, że zamiast marzyć o jej noszeniu – trzeba raczej pilnować się, żeby nie być taką włosienicą dla drugiego człowieka żyjącego obok. Na końcu życia będziemy sądzeni z miłości”. I to jest prawdziwy sens chrześcijańskiej ascezy – takiego wyrzeczenia się siebie, jakiego uczymy się wprost od Jezusa.