Przed tegorocznym Bożym Narodzeniem bardzo wielu chrześcijan oburzało się na zalecenia Komisji Europejskiej, która miała podobno zabronić używania słów „Boże Narodzenie” i rugować chrześcijański aspekt okresu świątecznego. Jak się później okazało, nie była to wcale wiążąca prawnie decyzja Brukseli, a wewnętrzne instrukcje dla urzędników, przygotowane przez komisarz do spraw równości, która chciała uczulić na to, że nie wszyscy mieszkańcy Unii są chrześcijanami i by nikogo przez to nie obrażać. Instrukcje szybko zresztą odwołane. Może intencje komisarz miała słuszne, ale wyszło wyjątkowo niemądrze.
Przez Polskę przetoczyła się też fala oburzenia w związku z plakatami zamówionymi przez niektóre samorządy, pozbawionymi jakichkolwiek aspektów religijnych. Co bardziej dociekliwi doszukiwali się nawet na tych plakatach zaszyfrowanych obraźliwych haseł pod adresem partii rządzącej w Polsce.
Dla części komentatorów czy publicystów wspomniane wydarzenia stały się kolejną okazją do krytyki Unii Europejskiej czy opozycji, bo to ona rządzi miastami, które zamówiły świeckie plakaty świąteczne, choć to ostatnie brzmi oczywiście jak oksymoron. I po części ta krytyka jest słuszna.
Ale gotów jestem zaryzykować tezę, że po części słuszna nie jest. Po pierwsze, jaki jest w Europie odsetek osób, które rzeczywiście są wierzące? Jaki jest odsetek osób, które wierzą w to, że dwa tysiące lat temu w Betlejem narodził się Bóg-Człowiek? Czy nie jest aby tak, że dla większości to miły czas spędzany przy suto zastawionym stole? Czy rzeczywiście to jest religijnie przeżywane święto? Owszem, Boże Narodzenie jest niezwykle silnie obecne w popkulturze, ale to święto w dużej mierze komercyjne. Dla handlowców to doskonała okazja do zarobienia dużych pieniędzy, bo przecież zwyczajowo kupujemy prezenty. Stąd w sklepach mikołaje, renifery i choinki. Ale przecież handlowcy urządzają rozliczne sezonowe wyprzedaże, okazje walentynkowe, dni dziecka, Black Friday i dziesiątki innych okazji i „świąt”, które mają stać się okazją do kupowania. A nie mają one wszak żadnego wątku religijnego.
Powszechna sekularyzacja jest faktem. I być może rzeczywiście może nawet przyspieszać z powodu źle pojmowanej tolerancji czy politycznej poprawności urzędników, którzy tak bardzo nie chcą kogoś dotknąć, że gotowi są wyrzec się własnej tradycji. Ale czy my sami wszyscy po części tej tradycji nie porzuciliśmy jako Europejczycy? Nie mówię tu o tych naprawdę wierzących, tych przeżywających święta, ale o europejskiej średniej. Może już dawno wyrzuciliśmy ten religijny element i tylko udajemy, że tu jeszcze chodzi o narodzenie Boga?
I dlatego być może część larum, które podnoszą konserwatyści, jest próbą oszukiwania się. Bo taka jest ludzka natura, że chcemy czuć się atakowani, mamy syndrom oblężonej twierdzy, doszukujemy się powszechnego zjawiska tam, gdzie jest tylko kilka skądinąd niemądrych przykładów. I narzekamy na tych, którzy chcą wygnać z Bożego Narodzenia wątek religijny, mimo że jego już tak naprawdę tam może od dawna nie ma? Dane dotyczące religijności Polaków, najbardziej katolickiego kraju w Europie, pokazują bowiem, jak daleko sekularyzacja zaszła.