Jeszcze o stanie wojennym w 40. rocznicę. A może raczej o refleksjach wokół niego, jakie nawiedziły mnie w czasie przedświątecznym. Także dzięki filmowi Śmierć jak kromka chleba Kazimierza Kutza, który przypomniała mi po wielu latach od jego pierwszego obejrzenia Jedynka TVP. To opowieść o tym, jak zomowcy zastrzelili 16 grudnia 1981 r. dziewięciu górników z kopalni „Wujek”.
Na wstępie zaskoczenie, jak bardzo zmieniły się czasy. Kutz z ostatniego okresu życia kojarzy mi się z dość brutalnym politycznym cynizmem, który zaprowadził go do Ruchu Palikota. A tu, w 1994 r., nie wstydzi się patosu, film jest niby ascetyczny, prawie paradokumentalny, ale kilka razy podbija bębenek wzruszenia. Co ciekawe, Kutz podkreśla nie tylko zawodową, środowiskową solidarność górników – w końcu ich strajk stanął na drodze stanowi wojennemu, ale oni zaczęli go „jedynie” w obronie internowanego w nocy z 12 na13 grudnia kolegi. Pokazuje też ich polski patriotyzm (wiele razy potem podkreślał odrębność Śląska, a tu jego śląscy bohaterowie skandują „Niech żyje Polska!”) czy religijność (skończył jako wojowniczy antyklerykał, pewnie był nim przez całe życie, ale jak widać, to go w całości nie definiowało).
Ale ten film wzbudził we mnie zadumę nad szerszą kwestią: czym była Solidarność. Bo z wielu powodów jej fenomen był skazany na klęskę. I wcale nie tylko dlatego, że jako wielki ruch i odruch buntu nie dawała się wmontować w system. Także i dlatego że – miał tu rację Stefan Kisielewski – nie przynosiła myśli o zasadniczej przemianie ekonomicznej bazy. Była raczej potężną depozytariuszką wszelkich ludzkich krzywd, czasem zasadniczych, a czasem tak drobnych jak arogancja jakiegoś lokalnego kacyka w zakładzie pracy czy w gminie. To nie był program spójny, choć spójna była myśl o większej suwerenności wobec Związku Sowieckiego czy o odkłamywaniu historii.
Ale co z tego, skoro Solidarność czyniła ludzi lepszymi. Nieprzypadkowo jeden z górników próbując wytłumaczyć, o co im chodzi, przywołuje w filmie słowo „godność”. Ten zbiór odruchów większej empatii, wzajemnego wspierania się, nie objął wszystkich. Ale objął wystarczająco dużo ludzi, nawet część partyjnych, bo Solidarność była inkluzywna.
Stan wojenny zmienił empatyczne odruchy w strach, wyleczył znaczną część Polaków z chęci angażowania się w cokolwiek. Socjologowie twierdzą, że to zmiany właściwie ze skutkami trwającymi po dziś dzień, odłożonymi w kolejnych generacjach. Ale niezależnie od tego solidarnościowy raj był nie do przeniesienia w system normalnej demokracji parlamentarnej i gospodarki rynkowej. Można się zastanawiać, czy Polska po 1989 r. nie za mocno odrzuciła takie wartości jak sprawiedliwość społeczna, ba pewien egalitaryzm. Ale relacji międzyludzkich z tamtego karnawału nie dało się w pełni zakonserwować. Nie dałoby się nawet wtedy, gdyby prawie 10-milionowy związek jakimś cudem wygrał z Jaruzelskim. Bo trzeba by budować „normalność”, zawsze trochę brzydką.
Warszawski Teatr Dramatyczny wystawił sceny z przerwanego przez stan wojenny Kongresu Kultury. Aktorzy czytali fragmenty wystąpień sławnych intelektualistów. I Andrzej Wajda, grany przez Daniela Olbrychskiego, tłumaczył, dlaczego robotnicy mają prawo nie ufać elicie, to była poniekąd spowiedź. To mogło się zdarzyć tylko w tamtych szczególnych i niepowtarzalnych warunkach.
Mam tego świadomość. I mimo wszystko żałuję, tęsknię. Może w te święta Bożego Narodzenia uda się nam wykrzesać przynajmniej jakąś namiastkę tamtej empatii? Choć doświadczenia zachowań wobec pandemii nie dają wielkich powodów do optymizmu.