Jego pochodzenie jest istotne. Urodził się w powiecie wodzisławskim w 1928 r. Rodzinny Godów przyzna mu honorowe obywatelstwo, bo choć od pół wieku związany był z Warszawą, to nigdy nie wypierał się swojej śląskości. Tym bardziej, że historyczne i etniczne skomplikowanie tych terenów działo się niemal na jego oczach. Ojciec, Franciszek senior, brał udział w I Powstaniu Śląskim, podczas gdy jego brat walczył po stronie niemieckiej. Przed wybuchem II wojny światowej młody Franciszek grał na organach w miejscowym kościele (gdzie ojciec był kościelnym), wypasał krowy na łąkach położonych wzdłuż Olzy i jej dopływów, Leśnicy i Piotrówki.
Od najmłodszych lat interesował się kinem. Pieszo udawał się na seanse kinowe do oddalonego o kilka kilometrów Wodzisławia Śląskiego. Zanim został aktorem, pracował w kopalni w Chorzowie. Studiował też na Politechnice Gliwickiej, jednak postanowił zdawać egzamin do PWST w Warszawie. Mówił: „Jestem Ślązakiem, zawsze będę. Nawet gdybym jeszcze i sto lat żył poza Śląskiem, to umrę jako Ślązak. I jestem z tego powodu dumny”. Tę dumę wyrażał wprost, ale myślę też, że śląskość była w niego w jakiś naturalny sposób wpisana: ten tubalny, niski głos, postura i równocześnie swego rodzaju melancholijność – to właśnie dziedzictwo z tamtych stron, niepodrabialne, którego nie da się wyuczyć.
Najzabawniejszy z pancernych
Szkołę teatralną skończył w 1954 r. Pierwszy angaż uzyskał w Teatrze Dolnośląskim w Jeleniej Górze. Potem przeniósł się do prowadzonego przez Krystynę Skuszankę Teatru Ludowego w Nowej Hucie, gdzie występował w latach 1955–1964. W 1954 r. zagra w Pokoleniu Andrzeja Wajdy, reżysera, z którym połączy go jeszcze niejedna współpraca. Zobaczymy go zatem w jego Weselu, gdzie z humorem i hardością zagra Czepca, oraz w Ziemi Obiecanej, gdzie wcieli się w rolę Müllera, bogatego niemieckiego fabrykanta. Przed rokiem 1966 zagra jeszcze m.in. w Matce Joannie od Aniołów i Rękopisie znalezionym w Saragossie Wojciecha Jerzego Hasa.
Bo ten 1966 rok to rok graniczny: premiera szalenie popularnego w Polsce, ale też w całym bloku komunistycznym serialu Czterej pancerni i pies. Odtwórcy głównych ról momentalnie stali się gwiazdami, w tym kreujący Gustlika Franciszek Pieczka. „Bardzo mi się dobrze tę rolę grało i nie uważam, że przynosi mi ujmę” – mówił w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. Trudno powiedzieć, skąd myśl, że taka rola mogłaby ujmę przynieść. Ładowniczy Gustaw Jeleń to najzabawniejszy członek załogi Rudego 102. To on rozładowywał stresujące sytuacje, między innymi zabawnymi powiedzonkami, jak „Was? Kapusta i kwas”. I znów właśnie on wprowadził śląską postać do popkultury, choć wielu historyków by polemizowało, czy było to możliwe.
Wszyscy aktorzy grający członków załogi tanka z psem podkreślali jednak, że nie było łatwo opędzić się od popularności, jak i przebić się dalej z innymi rolami. Pieczka znalazł na to swoją ścieżkę, występując w licznych produkcjach polskich i zagranicznych. Sam podkreślał też, że pancerni dobrze wyróżniają się na tle współczesnych produkcji. Moim zdaniem o jego wielkości świadczy również fakt, że już jako aktor-senior podjął się roli w serialu komediowym, i to bardzo charakterystycznej. Mam oczywiście na myśli rolę nestora wsi Wilkowyje w serialu Ranczo Wojciecha Adamczyka. Trzeba mieć niesamowity dystans do siebie, by zagrać Stanisława Japycza, bywalca ławeczkowych spotkań pod sklepem, który jednak celnie kwituje swoimi komentarzami życie swojej społeczności.
Epizody z energią
Właśnie rola nestora, kogoś, kto uwzniośla codzienność, jakoś najbardziej do niego pasowała. Gdy wypowiadał swoje kwestie – czy to w śląskich filmach Kutza, czy w ostatnich produkcjach Jana Jakuba Kolskiego – wprowadzał nas w świat jedynego w swoim rodzaju realizmu magicznego, w którym przekracza się granicę tego, co ziemskie i duchowe. Taką rolę zagrał też w latach 60. – tytułowego Mateusza w Żywocie Mateusza według powieści Ptaki Tarjei Vesaasa. Wydaje się, jakby wędrował on gdzieś na marginesie rzeczywistości i zza niego zaglądał na drugą stronę.
Nawet jego epizodyczne pojawienie się wprowadzało wyjątkową energię na ekran. Sięgnąłem ostatnio do Konopielki w reżyserii Witolda Leszczyńskiego – krótkie role Pana Boga we śnie głównego bohatera i wędrownego dziada, który pojawia się we wsi, głęboko mnie poruszyły. Bo krótki monolog kogoś, kto przybywa z „wielkiego” świata i opowiada o tym, jak bardzo dąży on do swojej zguby, wzbudza tęsknotę za jakimś większym niż ludzkim porządkiem. Takiego Pieczkę widzieliśmy też w Austerii czy Jańciu Wodniku.
Nie da się go jednak zaszufladkować, powiedzieć, że jest li tylko aktorskim mędrcem, patriarchą, jak lubimy mówić – geniuszem kina, teatru, sztuki aktorskiej. Był oryginałem i dzięki swojej bogatej twórczości jako oryginał zostanie z nami na zawsze.