Miał osiem lat, kiedy w Kielcach, do których trafił z rodziną pod koniec wojny, zobaczył krew na bruku. Ten chłopiec obserwował też, jak gąsienica czołgu rozjeżdża zabitego Niemca. Jednak w 1945 r., kiedy Sowieci zaczęli wypierać nazistów, mały Krzysztof widział już wiele trupów. Nie miał jednak świadomości, że kończy się dla niego i jego rodziny kilkuletnia gehenna – życie w strachu, przed wyjawieniem ich żydowskiego pochodzenia.
Cyprian Leon Kowalewski, ekonomista, ojciec aktora, był dyrektorem fabryki papieru. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej i III powstaniu śląskim. Zmobilizowany został w 1939 r. jako oficer rezerwy w stopniu podporucznika i po kampanii wrześniowej znalazł się w niewoli radzieckiej. Przebywał w obozie w Starobielsku i został zamordowany przez NKWD w Charkowie. Z kolei panieńskie nazwisko matki brzmiało Herszaft. Pochodziła z żydowskiej rodziny, dlatego przez całą wojnę musiała się ukrywać przed Niemcami, a także gotowymi do denuncjacji rodakami. Było to zadanie trudne, bo choć Elżbieta Kowalewska była piękną blondynką o niebieskich oczach, wiele osób mogłoby ją rozpoznać, gdyż przed wojną była popularną aktorką. Jednak przez cały okres wojenny ani razu nie założyła opaski z gwiazdą Dawida. Po upadku powstania warszawskiego, co dobrze zapamiętał Krzysztof, wyruszyli wraz z całą rodziną do Kielc. Tam jednak nadal mieli wiele problemów, wynikających z ich pochodzenia. Tym bardziej że w Kielcach tuż po wojnie wzmogły się pogromowe nastroje, podsycane absurdalną plotką o tym, że Żydzi kradną polskie dzieci, by z ich krwi przygotować macę.
W wywiadzie rzece Taka zabawna historia Krzysztof Kowalewski opowiadał Juliuszowi Ćwieluchowi o tym czasie, o swojej powojennej młodości, zabawach, pierwszych papierosach, ogniskach „wzmacnianych” amunicją i nocnych powrotach do domu – wśród cygańskich taborów, których też się obawiano. Kowalewskiego pewnego razu uratował pacierz. Kazali mu go wyrecytować okropni chłopcy, którzy napadli go i wykręcili mu ręce, tylko dlatego, że był Żydem. Matka, pracująca w tamtejszym Teatrze Wojewódzkim, układała sobie na nowo życie, do feralnego 4 lipca 1946 r., kiedy to niemal odeszła od zmysłów z powodu nagłego zniknięcia jej syna. W mieście akurat przez cały dzień trwał pogrom. Dziewięcioletni Krzysztof wyjechał w tym czasie z pięć lat starszym kolegą na przejażdżkę oplem, do którego kluczyki ten wykradł swojemu ojcu, pułkownikowi. Mimo że słyszeli strzały, nie byli tym zbytnio przejęci – wszak tuż po wojnie nie było to niczym niebywałym. Po powrocie usłyszał jednak od swojej matki, że jest Żydem. I dzień po pogromie opuścił z nią Kielce.
Tak traumatyczne doświadczenia ustawiają naszą psychikę na całe życie. Może ten specyficzny aktorski zawód oraz humor, którym Kowalewski nasycał swoich bohaterów, były jakąś formą poradzenia sobie z własną tożsamością?
Tego puszczania oka będzie nam brakować
Gdy kiedyś przeprowadzałem wywiad z Anną Seniuk (PK 3/2017) – a było to mniej więcej rok po śmierci Andrzeja Kopiczyńskiego – mogłem zagaić, niby to z przymrużeniem oka: „Umarł pani inżynier Stefan Karwowski”. Pamiętam, że wzruszyła mnie wtedy odpowiedź pani Anny: „Nie – umarł Andrzej Kopiczyński, aktor”. I w przypadku śmierci Krzysztofa Kowalewskiego wszyscy mówią, iż umarł pan Sułek. Naprawdę było to pierwsze moje skojarzenie i zapewne wielu z nas.
Gdy reżyser radiowy Jerzy Markuszewski zamawiał u Jacka Janczarskiego radiowy cykl komediowy, nie doprecyzował jego tematyki, a zamówienie było osobliwe: ma być śmiesznie i mają występować baba i chłop. Powstała seria kultowa, prawie trzysta odcinków, w latach 1973–2000. Nie ma się co dziwić, że postać Sułka „skleiła się” z Kowalewskim, w towarzystwie pani Elizy, którą grała Marta Lipińska. Króciutki zapis dialogów traktował o różnorodnej tematyce, były to jakby scenki z życia codziennego tytułowego Sułka i jego towarzyszki, która gdy wyznawała miłość słowami „Kocham pana, panie Sułku”, zawsze słyszała krótkie „Cicho!”. Wszystko jednak przyprawione nutą absurdu: para mieszka w rozlatującym się chlewiku u gajowego Maruchy i choć pan Sułek jest dorosłym mężczyzną, wciąż chodzi do szkoły podstawowej, pani Eliza z kolei jest wieczną rencistką. I tak przez 30 lat, choć fabuła toczy się w czasie rzeczywistym, to ten stan rzeczy się nie zmienia. Seria zakończyła się wraz ze śmiercią Janczarskiego. Następnie Eliza i Sułek pokazywali się na deskach wielu scen z czytaniem performatywnym słuchowiska. Sam byłem na jednym z nich w trakcie poznańskiej Malty. Namiot na placu Wolności nabity był po brzegi – nie tylko osobami starszymi i w średnim wieku, które przygody Sułka i Elizy znały ze swojej młodości. Gra aktorska, humor tekstu, zaskakujące puenty urzekają także i młodych ludzi.
„Jak pracować, to pracować, a jak się bawić to do upadłego” – chyba właśnie taka totalność zachwyca w postaci Sułka. Sam aktor mówił o niej tak w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”: „Socjologowie określiliby to krótko – czar chama. Ludzie lubią Sułka za jego prostolinijność, za to, że wali prosto z mostu to, co ma na myśli. Nawet w stosunku do tak zakochanej i delikatnej kobiety jak pani Eliza niczego nie owija w bawełnę. Taką już ma naturę”. Tego puszczania oka do naszego nadęcia będzie nam brakować.
Grał całym sobą
Kiedy w moim życiu dzieje się za wiele, przypominam sobie słynną scenę z Misia Barei, kiedy Jan Hochwander, kierownik produkcji Ostatniej paróweczki..., wokół której dzieje się akcja, mówi wyczerpany: „Zaraz wywiozą mnie do Tworek”. A gdy wyłączą prąd – od razu jestem w podwarszawskiej willi i widzę redaktora Michała Romana, który padł ofiarą sąsiedzkiej „klątwy” w Brunecie wieczorową porą. „Panie Michale, koń mi ustaje!” – to z kolei oczywiście jego genialna kreacja Onfurego Zagłoby w Ogniem i mieczem Hoffmana, dzięki której stanął w jednym szeregu z Mieczysławem Pawlikowskim i Kazimierzem Wichniarzem, którzy odgrywali rubasznego szlachcica. Ostatnia rola filmowa to Bartoszek w Amatorach Iwony Siekierzyńskiej, dokładnie 60 lat po premierze na srebrnym ekranie w Krzyżakach Aleksandra Forda.
120 ról filmowych i telewizyjnych, niestety moje młodsze koleżeństwo kojarzyło go już tylko z sitcomu Daleko od noszy, gdzie grał ordynatora – ale to też świadectwo wielkości warsztatu aktorskiego zagrać dobrze w roli błahej. Ponad tysiąc ról w Teatrze Polskiego Radia. Swój głos podkładał także pod dziesiątki postaci w bajkach i audiobookach, z których wyróżnię tylko Lato Muminków, gdzie był narratorem i którego to utworu nie potrafię wyobrazić sobie z innym głosem.
Kowalewski grał całym sobą, swoją posturą, miną, głosem, był niezwykle plastyczny, uczył tego aktorskiego kunsztu adeptów warszawskiej PWST. Grał wszakże tak, że każda postać, w którą się wcielał, wydawała się nam bliska bądź że mogliśmy poznać głębię jej dylematu albo to, co jest w niej najbardziej zabawne. Lub to wszystko naraz. Dlatego był uwielbiany przez kilka pokoleń widzów i słuchaczy, którzy lawinowo mówią dziś: „Kochamy pana, panie Sułku”. „Cicho!” – będzie to teraz najcichsza cisza zadumy i wspomnienia wybitnego aktora, którego praca dawała nam wszystkim nieco oddechu i dystansu.