Jak co roku, w prawosławną Wielką Sobotę (w tym roku przypada ona 7 kwietnia) jerozolimska bazylika wypełnia się wiernymi siedmiu wschodnich obrządków, które obchodzą Wielkanoc według kalendarza juliańskiego. Ludzie gromadzą się wokół okrągłej kaplicy Anastasis, co po grecku znaczy „Zmartwychwstanie”. Tradycja niepodzielonego Kościoła podaje, że w tym właśnie miejscu zmartwychwstał Chrystus. Dlatego też świątynię, która katolikom i protestantom znana jest pod nazwą bazyliki Grobu Świętego (Pańskiego), prawosławni nazywają bazyliką Zmartwychwstania. Tego dnia jest ona miejscem wydarzenia, określanego przez wielu jako największy cud w obrębie ziemskiego kręgu prawosławnej wspólnoty.
Cud światła
Wierni przynoszą do kościoła świece, które z daleka wyglądają jak grube paschały. W rzeczywistości są to ściśle połączone pęczki cienkich świeczek, które pojedynczo zapalane są zazwyczaj przed ikonami. W każdym pęku doliczyć się można 33 świec – tyle lat prawdopodobnie miał Jezus, gdy zmartwychwstał i wstąpił do nieba. Miejscowi oraz przybysze z bliskich i odległych krajów godzinami oczekują na przybycie patriarchy; niektórzy z nich okupują wnętrze bazyliki już od poprzedniego wieczora. Po wieczornych nabożeństwach prawosławnego Wielkiego Piątku wygaszane są też w całej bazylice lampy oliwne. Czekający śpiewają po arabsku (w tym języku modli się większość chrześcijan Bliskiego Wschodu) i biją w bębny. Atmosfera ekscytacji narasta z przybyciem o godz. 14.00 prawosławnego patriarchy Jerozolimy. Teofilos III trzykrotnie obchodzi kaplicę, po czym zdejmuje strój patriarszy, pozostając tylko w białej albie. Izraelscy żołnierze rewidują go, sprawdzając, czy nie ma przy sobie zapałek lub zapalniczki. To stara procedura – do początku XX w., jako polityczni zwierzchnicy Jerozolimy, robili to Turcy. Obecność przedstawicieli władz niechrześcijańskiego państwa ma być obiektywnym świadectwem prawdziwości tego, co za chwilę się wydarzy.
Patriarcha zrywa woskową pieczęć, którą wcześniej żołnierze zamknęli wejście do kaplicy. Przy akompaniamencie głośnych modlitw, okrzyków i gwizdów wchodzi do pozbawionego światła wnętrza. Tam w kompletnej ciemności modli się przy grobie Jezusa. Wierni tego nie widzą, reagują wzmożonym entuzjazmem dopiero na widok dobywających się z wnętrza płomieni. To zapaliły się dwa pęki świec, które patriarcha wniósł do kaplicy.
Trudno opisać radosną wrzawę, która wypełnia bazylikę, gdy przy dźwięku dzwonów brodaty starzec wychodzi z kaplicy, trzymając oburącz skrzyżowane świece, płonące jak pochodnie. Od nich odpalane są kolejne, jednak gdzieniegdzie w bazylice świece zapalają się same już w momencie cudu, gdy patriarcha nie zdąży jeszcze wyjść na zewnątrz.
Co z tym ogniem?
Cud świętego ognia wydarza się w tym miejscu od początków chrześcijaństwa. Już w IV w. historyk Kościoła Euzebiusz opisuje, jak to w roku Pańskim 162 jerozolimski biskup Narcyz, z braku oliwy, nakazał napełnić lampy w bazylice zwykłą wodą. W trakcie wielkosobotniej modlitwy lampy zapłonęły żywym światłem. Niewiele późniejsza od Euzebiusza Egeria, autorka pierwszego przewodnika dla pielgrzymów po Ziemi Świętej, wspomina o obrzędzie w kaplicy Zmartwychwstania, podczas którego wychodzące ze środka płomienie wypełniają cały kościół „nieskończonym światłem”. Tradycja obrzędu świętego ognia była tak silna, że nie przerwały jej nawet wieki panowania arabskich i tureckich muzułmanów.
Przez stulecia wielu próbowało podważyć wiarygodność owego wydarzenia. Już w średniowieczu pojawiły się oskarżenia o rzekome fałszerstwo: ukryty pod kopułą bazyliki mnich miał dyskretnie rozsypywać nad głowami wiernych fosforyzującą, łatwopalną substancję. Oczywiście nie można wykluczyć, że do podobnych trików mogło niekiedy dochodzić w odległej przeszłości. Jednak dzisiaj, przy obecności dziesiątek kamer, nie można byłoby ich powtórzyć.
Mimo że cud wielokrotnie próbowano sfilmować, jest to bardzo trudne. Moment zapalenia świec w kaplicy jest niewidoczny dla osób pozostających na zewnątrz, zaś jeśli chodzi o świece same zapalające się w kościele, nikt przecież nie wie, na którą z setek świeczek skierować obiektyw. Nie jest to zresztą najważniejsze. „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” – jak powiedział Jezus do Tomasza.
Udało się natomiast zmierzyć temperaturę płomienia. Wyniki okazały się zdumiewające: w pierwszej chwili wynosi ona zaledwie 42°C, a dopiero po kwadransie osiąga 320°C. Trudno naukowo wytłumaczyć przyczynę tego zjawiska. Wierni jej nie dochodzą, radośnie „obmywając” sobie dłonie i twarze płomieniami, które nie palą ani nie parzą.
Jeśli cud, to dla wszystkich
Wokół cudu świętego ognia narosło wiele nieporozumień. Dla niektórych prawosławnych jest to widomy dowód nieprawdziwości wiary katolików, którym „nigdy nie udało się” sprawić podobnego cudu, mimo że wespół z prawosławnymi są gospodarzami jerozolimskiej bazyliki. Inni uważają, że cud jest dowodem na wyższość kalendarza juliańskiego nad gregoriańskim.
Takie stawianie sprawy jest sprowadzaniem wiary do poziomu zabobonu. Żaden cud, jeśli jest prawdziwy, nie może dokonywać się przeciw komukolwiek. Jeśli cud ognia występuje nieprzerwanie, od czasów starożytnych, jedynie w obrębie jerozolimskiego prawosławia, świadczy to o sile tradycji tego apostolskiego Kościoła. Z tą, a nie inną tradycją łączy się ów cud. Nie można jednak tej prawdy traktować w sposób negatywny, wykluczający.
Zapewne też wynikiem nieporozumień jest dystans większości katolików. Chociaż Kościół katolicki oficjalnie ani nie potwierdził, ani też nie zaprzeczył cudowności tego wydarzenia, wspomina się o nim niezwykle rzadko. Zdarza się też, że przełożeni niektórych klasztorów zakazują swoim członkom biernego nawet uczestniczenia w prawosławnych obrzędach Wielkiej Soboty w Jerozolimie. Takie praktyki należy jednak uznać za lustrzane odbicie wyżej wspomnianego błędu niektórych prawosławnych. Jeśli cud świętego ognia jest prawdziwy – a wiele na to wskazuje – katolik nie ma powodu się go obawiać. Może być jego naocznym świadkiem, a nawet może dać się ponieść entuzjazmowi zgromadzenia.