Logo Przewdonik Katolicki

Momenty były

Paweł Stachowiak
Fot. Jaroslaw_Sosinski__mat. pras_next film

Piłsudski to niezłe dzieło filmowego rzemiosła, uczciwie przedstawiające tę jakże trudną do ujęcia postać, wolne od prób politycznego manipulowania naszą pamięcią, ale niewiele więcej.

Nie miał dotąd Marszałek wielkiego szczęścia do ekranizacji swej biografii, a zdawać by się mogło, że jest ona gotowym materiałem na dzieło o skali Gandhiego, Pattona czy Lawrence’a z Arabii. Niestety, przyszło Komendantowi urodzić się tutaj, gdzie udają się kameralne dramaty w stylu kina moralnego niepokoju, ale porządne epickie freski historyczne można policzyć na palcach jednej ręki: Krzyżacy, Pan Wołodyjowski, Potop i niewiele więcej. Pieniądze to niewątpliwy problem. Wymienionych wyżej filmów nie da się zrobić metodą oszczędnościową, a każdy, kto sobie przypomni „efekty specjalne” z dzieł typu Wiedźmin albo Bitwa pod Wiedniem, wie, o co idzie. Jednak polskim problemem z filmową epiką jest coś więcej: brak doświadczenia w tworzeniu takich obrazów. Ford, Hoffman, Antczak, może Kutz, Wajda i tyle.
 
To nie jest film zły
Piłsudski, który właśnie wszedł na ekrany kin, tego deficytu nie wyrównuje. Budżet wyniósł zaledwie 13,5 mln złotych, co niestety widać. Film składa się głównie z dialogów we wnętrzach (dość wiarygodnie, ale i nieco irytująco niedoświetlonych), możemy obejrzeć właściwie tylko jedną scenę zrealizowaną na szerszym planie – demonstrację PPS na placu Grzybowskim w Warszawie podczas rewolucji 1905 r. W wymiarze epickości dzieło Michała Rosy przełomem nie jest. Jednak twórcy Piłsudskiego w przedpremierowych oświadczeniach takiego przełomu nie deklarowali. Mówili raczej o nowym, odbrązowionym wizerunku Marszałka, o porzuceniu tradycyjnego bohatersko-martyrologicznego tonu, o człowieku z krwi i kości, którego chcą pokazać. Wspominali o tonacji westernowej, kinie przygodowym, nawiązywali do serialu Peaky Blinders, jako wzorca naturalistycznego-sensacyjnego kina historycznego. Ich dzieło miało być odległe od umoralniająco-patriotyczno-hagiograficznej papki, którą karmione są rzesze pędzonej do kin młodzieży szkolnej. Czy to się udało?
Postanowiłem spróbować przyjąć perspektywę młodego człowieka o niekiedy „ujemnej” wiedzy historycznej, trafiającego na ten film z przypadku, i zastanowić się, z czym wyjdzie on z kina. Być może spodoba mu się rapowanie Organka w kończącej projekcję piosence? Pewnie zaśmieje się, gdy usłyszy: „Naród wspaniały, tylko ludzie k…”. Zapewne nie usatysfakcjonują go półerotyczne sceny, ot już się wydaje, że reżyser pójdzie na całość, ale w kulminacyjnym momencie Ziuk zatrzaskuje nogą drzwi sypialni. Czy może takiego widza porwać sama narracja? Pewnie gdyby wyglądała tak, jak deklarowali autorzy filmu, byłaby na to szansa. Pod względem awanturniczo-naturalistycznym zatrzymali się jednak w pół kroku, mimo starań jest za grzecznie i za czysto. Jednak nie to zdaje się największym problemem, który mam z tym filmem.
Dla jasności, to nie jest film zły, może najlepszy z dotychczasowych poświęconych postaci Marszałka, jednak nie wciąga, nie pasjonuje, a momentami wręcz nuży. Obawiam się, że młody widz oderwie wzrok od smartfona tylko w kilku momentach i niestety szybko do niego powróci.
 
Historycznie wiarygodny
Oglądamy tylko część biografii Piłsudskiego, od początku XX w. do wybuchu I wojny światowej. To najmniej znany etap jego życia, choć zapewne najbardziej nadający się do wpisania w westernową konwencję. Aresztowanie, symulacja obłędu w więzieniu, ucieczka, rewolucja 1905 r., zamachy Organizacji Bojowo Spiskowej, napad na pociąg w Bezdanach, tworzenie organizacji strzeleckich, współpraca z wywiadem austriackim, wreszcie pamiętny wymarsz Kadrówki z krakowskich Oleandrów 6 sierpnia 1914 r. To wszystko oglądamy na ekranie, podążamy również za osobistymi perypetiami przyszłego Naczelnika Państwa: żona, kochanka, trudne warunki życia.
Dialogi całkiem klarownie przybliżają jego charakter i poglądy. Widzimy człowieka o wielkiej woli czynu, nadającego absolutny priorytet dążeniu do odzyskania niepodległości, tracącego niekiedy wiarę w sukces, nieco neurotycznego. Możemy sobie uświadomić, jak utopijna była u początku XX w. nadzieja na odbudowę Polski, jak niewielki odzew społeczeństwa na akcję Pierwszej Kadrowej w 1914 r. Historyk nie ma czego kwestionować. Może jedynie to, że przedstawiono Piłsudskiego jako jedynego polityka, który przewidział przebieg I wojny światowej. Przypisywali mu to ex post sanacyjni apologeci, ale nie potwierdziły inne źródła.
Wiarygodna psychologicznie jest rola Borysa Szyca, niewątpliwy atut filmu, duża dbałość o scenografię i kostiumy. Nie ma w nim tej irytującej maniery, która występuje w wielu polskich produkcjach historycznych; sceneria, stroje są w nich często czysto powierzchownym sztafażem, aktorzy zachowują się, mówią, stosują mimikę i mowę ciała zupełnie współczesną. W Piłsudskim jest inaczej, wiarygodność historyczna jest w nim obecna na różnych poziomach. Jeśli ktoś ma pewną wiedzę o tamtej epoce, będzie zapewne w stanie docenić tę stronę filmu. Gorzej jeśli tej wiedzy nie posiada. Słabiej broni się on bowiem jako dzieło sztuki filmowej, na płaszczyźnie artystycznej.
 
Bez artystycznej maestrii
Moje ulubione filmy biograficzne to Gandhi Richarda Attenborough z 1982 r., Michael Collins Neila Jordana z 1996 r. i Patton Franklina J. Schaffnera z 1970 r. Dwa pierwsze pokazują kluczowe dla swych krajów, legendarne postaci, trzeci kreśli portret kontrowersyjnego generała o fascynującej osobowości. Ogląda się je świetnie, pomimo że Gandhi trwa ponad trzy godziny. To zasługa wielkich funduszy umożliwiających realizację spektakularnych scen plenerowych, ale przecież nie tylko pieniądze są tu istotne. Zastanawiałem się, dlaczego tamte filmy angażowały emocjonalnie, budowały napięcie, kreowały rzeczywistość wiarygodną nie tylko historycznie, ale również psychologicznie? Dlaczego nie były nudne? Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania w sposób oczywisty, rzecz dotyczy bowiem czegoś, co trudno uchwytne, co się wyraża w rytmie i spoistości narracji, w artystycznym wymiarze scen i postaci.
Piłsudski to niezłe dzieło filmowego rzemiosła, uczciwie przedstawiające tę jakże trudną do ujęcia postać, wolne od prób politycznego manipulowania naszą pamięcią, ale niewiele więcej. Jest kilka scen zapadających w pamięć: dziecko rosyjskiego generała, zabite wraz z nim podczas zamachu przeprowadzonego przez bojowców z PPS, zdradzana żona Piłsudskiego mówi mu, że nie dostanie rozwodu, jednocześnie udzielając lekcji angielskiego, wreszcie ostatnia scena, która nie wiedzieć czemu skojarzyła mi się z finałem Ojca Chrzestnego: listopad 1918 r. Piłsudski, już Naczelnik Państwa, przyjmuje wyrazy hołdu swych współpracowników i Aleksandra Szczerbińska, matka jego córek, z dzieckiem na ręku samotnie obserwująca to z sąsiedniego pokoju. Gdzież im jednak do porażających artystyczną maestrią sekwencji Soli ziemi czarnej Kutza, Popiołów Wajdy czy Potopu Hofmanna.
 
***
Pewnie oczekiwałem zbyt wiele, nie te czasy, nie ci twórcy, nie te pieniądze. Jednak nawet w takich warunkach można zrobić przecież coś bardziej angażującego. Kilka miesięcy temu w Teatrze Telewizji pokazano kameralną sztukę Wojciecha Tomczyka Marszałek w reżyserii Krzysztofa Langa. Schyłek życia Piłsudskiego, rok 1934 i spotkanie w gronie tzw. zgromadzenia lokatorów, złożonego z obecnego i byłych premierów. Rozmowa o planach tzw. wojny prewencyjnej przeciwko Niemcom. Kilka pomieszczeń w Belwederze, kilku świetnych aktorów oraz scenariusz znakomicie i subtelnie kreślący portrety psychologiczne, pełen delikatnego humoru, błyskotliwy, zajmujący. Wiedza i satysfakcja artystyczna znakomicie ze sobą połączone. Michałowi Rosie, scenarzyście i reżyserowi Piłsudskiego, to się niestety nie udało.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki