W polskim kinie rzadko kiedy mamy okazję oglądać filmy historyczne, których akcja dzieje się poza wiekiem XX. Wynika to w dużej mierze z faktu, że im dalej w czasie umiejscowiona zostaje narracja, tym trudniej (i drożej!) jest oddać realia epoki. Sprawia to, że miłośnicy czasów staropolskich, do których nieśmiało mam przyjemność zaliczyć i siebie, są chyba najbardziej sfrustrowanymi bywalcami kin. Nie dość, że na polskie produkcje spod znaku płaszcza i szpady (a raczej żupana i szabli), przychodzi im czekać latami, to gdy te już się pojawią, wzbudzają jedynie głośny jęk zawodu. Nic dziwnego, że i przed seansem Błogosławionej winy byłem pełen sceptycyzmu. Na szczęście moje obawy rozwiewały się z minuty na minutę.
Święte świętokradztwo
Błogosławiona wina to fabularyzowany dokument, opowiadający historię najbardziej zuchwałej kradzieży w historii Watykanu, której przed blisko 400 laty dopuścił się polski magnat – Mikołaj Sapieha. Gdy zapadł na nieuleczalną chorobę, udał się do Rzymu, gdzie spotkał go prawdziwy cud. Szlachcic odzyskał zdrowie dzięki modlitwie przed słynącym łaskami obrazem Matki Boskiej Gregoriańskiej. Gdy mimo wielokrotnych próśb papież odmówił podarowania mu dzieła, Mikołaj postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i włamał się do papieskich apartamentów. Następnie uprowadził obraz do swoich dóbr w podlaskim Kodniu, gdzie dał on początek niezwykłemu sanktuarium. Te właśnie, na poły legendarne wydarzenia, stanowią główny temat Błogosławionej winy, choć trzeba zaznaczyć, że nie jest to wątek jedyny.
Film zbudowany jest z przeplatających się ze sobą scen dokumentalnych i fabularnych. W tych pierwszych w rolę narratora i przewodnika po szlaku zuchwałej kradzieży wcielił się redaktor Marek Zając. Oprócz niego w filmie usłyszymy także rzecznika prasowego sanktuarium o. Mirosława Skrzydło OMI, a całości dopełnią urywki pokazujące, jak niezwykłym kultem cieszy się kodeński obraz obecnie. Część dokumentalna dostarcza nam wielu ciekawych informacji, niemniej można żałować, że nie zaproszono do niej większej liczby znawców tematu.
Znacznie większe obawy wzbudzała we mnie część fabularyzowana. Wielką niewiadomą była gra aktorska Jarosława Struczyńskiego. Co prawda ten znakomity rekonstruktor co roku 15 lipca wciela się pod Grunwaldem w postać Ulricha von Jungingena, niemniej rola Mikołaja Sapiehy była jego filmowym debiutem. Na szczęście Struczyński odnalazł się w niej znakomicie i właściwie nie powinno to dziwić, skoro w rolę szlacheckiego awanturnika wcielił się jeden z największych Sarmatów naszych czasów. Równie dobrze wypadły i pozostałe role, choć gwoli sprawiedliwości trzeba oddać, że ramy gatunku nie pozwoliły aktorom na głębsze zarysowanie postaci.
Pierwszoplanowi rekonstruktorzy
Niewątpliwą zasługą twórców filmu jest to, że znakomicie rozpoznali potencjał, który oddano do ich dyspozycji. W wielu scenach pierwszoplanową rolę odgrywają popisy grup rekonstruktorskich i przyznam szczerze, że nie przypominam sobie produkcji, w której pozwolono by im na tak wiele. Można wręcz odnieść wrażenie, że w niektórych momentach reżyser usunął się na bok i dał wolną rękę tym, którzy znakomicie znają swój fach.
Husarze z Gniewu to jedna z najbardziej profesjonalnych grup rekonstruktorskich w naszym kraju. I fakt ten z pewnością pozwoli niejednemu historykowi odczuć ulgę, że przynajmniej tym razem nie będzie musiał rwać sobie włosów z głowy, widząc błędy w oddaniu realiów epoki. Gwarantuję, że po projekcji żadna fryzura nie ucierpi.
Kto pamięta nieszczęsne efekty specjalne z Bitwy pod Wiedniem, tym razem może spać spokojnie. Autorzy nie bawili się w komputerowe generowanie krajobrazów i sztuczne mnożenie statystów. Ujęcia są przy tym dość kameralne, ale wcale nie ciasne.
Oczywiście, w filmie trafiają się także niewielkie błędy techniczne. Najbardziej irytującym było minimalne drżenie kamery w niektórych scenach dokumentalnych. Odniosłem wrażenie, że twórcy zapomnieli przy ich tworzeniu o tym, że istnieje coś takiego jak statyw. Inną dolegliwością produkcji jest być może faktycznie zbyt częste stosowanie efektu spowolnienia obrazu (slow motion). Obie te wady nie są na szczęście na tyle poważne, aby dyskwalifikować film. Poza tym rekompensuje je ciekawy motyw muzyczny, stworzony specjalnie na potrzeby Błogosławionej winy przez założyciela zespołu Varius Manx – Roberta Jansona.
Miejsce, do którego się wraca
Cieszy fakt, że wreszcie doczekaliśmy się filmu o czasach staropolskich, którego po prostu nie musimy się wstydzić. Trzeba jednak stwierdzić, że to nie właściwe oddanie realiów historycznych było głównym zadaniem filmu. Błogosławiona wina to w dużej mierze, i w pozytywnym znaczeniu tego słowa, znakomita reklama kodeńskiego sanktuarium.
Historia Mikołaja Sapiehy winna zachęcać nas do refleksji. Czy grzech może przynieść dobre owoce? Czy można zachować wiarę, będąc w konflikcie z Kościołem? Początkowo żałowałem, że film nie próbuje w większym stopniu poruszać tych kwestii. Być może w poszukiwaniu odpowiedzi warto udać się właśnie tam, na sam kraniec Rzeczypospolitej? Opierając się na własnym doświadczeniu i słowach jednego z bohaterów filmu, ostrzegam: kto raz pojedzie do tego miejsca, będzie musiał tam co jakiś czas wracać. To jest siła błogosławionej winy.