Logo Przewdonik Katolicki

Miłość i Miłosierdzie – o Faustynie dla przekonanych

Łukasz Adamski
Fot. Materiały Prasowe/Aleksandra Kamińska

Czy Miłość i Miłosierdzie może poruszyć religijnie? Tak, ale wyłącznie na poziomie faktograficznym. Sceny fabularne są tutaj dodatkiem, nie mówią nam o św. Faustynie nic, czego byśmy nie wiedzieli.

Na początku filmu jest słowo o słowie. Słowie, które było na początku wszystkiego. Jak u Terrence’a Malicka w jego teologiczno-przyrodniczych traktatach. Malick w arcydziele Drzewo życia cofał się do epoki dinozaurów, by pokazać losy planety wpisanej w boski plan. Plan precyzyjny i logiczny dla osoby wierzącej. Malick od czasu powrotu z trwającej dwie dekady dobrowolnej banicji z Hollywood kręci teologiczne poematy (Cienka czerwona linia, To the Wonder, Song to song). Bardzo niejednoznaczne. Naszpikowane największymi gwiazdami Hollywood i nasycone głęboką teologią przyrody. To jeden biegun rozmowy o Bogu w dzisiejszym kinie. Jest na nim też nominowany w tym roku do Oscara Paul Schrader (Pierwszy reformowany). Malick, Schrader czy powracający do metafizyki Martin Scorsese (Milczenie) to filmowcy odwołujący się do spuścizny największych gigantów religijnego kina – Tarkowskiego czy Bressona. Blisko nich jest „boży szaleniec” Mel Gibson ze swoimi zanurzonymi w krwawy gore opowieściami religijnymi (Pasja, Apocalypto, Przełęcz ocalonych). Drugim biegunem w Hollywood są wynalezione przez charyzmatycznych i przebojowych pastorów tzw. christian movies. To ckliwe, cukierkowe i kiczowate katechezy dla protestantów. Odnoszą te filmy sukcesy finansowe, dzięki czemu przyciągają coraz sprawniejszych reżyserów i głośne nazwiska. Są to jednak filmowe katechezy dla przekonanych i utwierdzonych w wierze chrześcijan.
 
Nie dla poszukujących
Ten specyficzny gatunek jest coraz popularniejszy w Polsce, czego przykładem są sukcesy na naszych ekranach takich filmów jak Chata, seria Bóg nie umarł czy Niebo istnieje… naprawdę. W pewnym stopniu przedstawicielem gatunku w Polsce staje się Michał Kondrat, który wprowadza już swój drugi pełnometrażowy film do kin. Film pełen patosu, deklaratywnych dialogów i skierowany do wierzącej, a nie poszukującej Boga widowni. Jest to kino bardzo specyficzne, którego nie można odbierać nawet w kategorii klasycznej fabuły. Zarówno Dwie korony, jak i Miłość i Miłosierdzie są błędnie reklamowane jako filmy fabularne –zarówno na plakatach, jak i w zwiastunach, gdzie oglądamy tak świetnych aktorów jak Adam Woronowicz czy Cezary Pazura oraz Kamila Kamińska i Janusz Chabior. Nie są to fabuły, a dokumenty z wypowiedziami ekspertów, przeplatane scenami fabularnymi. Rozumiem chwyt marketingowy dystrybutorów, którzy chcą mieć jak najlepsze otwarcie w pierwszym weekendzie wyświetlania i ukrywają formę filmu, która nie jest zbyt lubiana przez masowego widza. Szkoda jednak, że tak wielu widzów czuje się zawiedzionych podczas seansu, co odbije się na odbiorze tak ważnego tematu jak działalność św. Faustyny Kowalskiej.
 
Faustyna z krwi i kości
Polska mistyczka zasługuje na pełnokrwisty film. Biedna dziewczyna z wielodzietnej rodziny, której rodzice nie pozwalają iść do zakonu, ujrzała samego Jezusa Chrystusa, co opisała w mającym kolosalny wpływ na wiernych na każdej szerokości geograficznej Dzienniczku. Fenomen Marii Faustyny Kowalskiej znakomicie w swojej książce Święta Siostra Faustyna i Boże Miłosierdzie opisał Grzegorz Górny. „Przykład św. Faustyny Kowalskiej pokazuje jednak, że życie przerasta wszelkie intelektualne spekulacje. Ta niepozorna, skromna zakonnica nie była bowiem uczennicą ani kontynuatorką żadnej szkoły mistycznej. Nie miała uznanych mistrzów duchowych. Ukończyła raptem trzy klasy podstawówki. Urodziła się i wychowała na głębokiej prowincji – w środowisku, które może być kwintesencją polskiej pobożności ludowej” – pisał Górny, dodając, że to właśnie dziecięca, bezgraniczna ufność Bogu dała charakterystyczny rys jej duchowości. Przecież jej wizjami zdumieni byli najznamienitsi teologowie. Jej spowiednik, gruntownie wykształcony ks. Michał Sopoćko, zachęcił prostą dziewczynę do prowadzenia zapisków z objawień. Dzięki jej wizji powstał też obraz Jezu, ufam Tobie. Potem nadeszła przedwczesna śmierć z powodu gruźlicy. Biografia tak niezwykłej osoby w rękach dobrego reżysera i scenarzysty dałaby metafizyczny i mistyczny film na miarę religijnych dzieł Dreyera czy Rosseliniego.
 
Papierowe christian movies
Kondrat ma chyba podobne ambicje, co sam Malick. Miłość i Miłosierdzie rozpoczyna jego opowieść o słowie, które było na początku. Potem widzimy Eden, Piekło i nasz świat zawieszony między nimi. To, co Malick potrafi wyrazić kilkoma ujęciami, Konrad opowiada z pomocą Księgi Rodzaju. Robi to z gracją nauczonego aktorstwa w szkolnych teatrzykach katechety czytającego przedszkolakom Ewangelię. Dlaczego otwarcia nie czyta charyzmatyczny aktor?
Miłość i Miłosierdzie ma wszystkie wady Dwóch koron, które wybaczyłem reżyserowi, doceniając fakt, że zdecydował się na film o św. Maksymilianie Kolbe przy ograniczonym budżecie. Można było wybaczyć „gadające głowy” ekspertów, którzy tłumaczyli widzowi wydarzenia z życia Kolbego, których z powodów budżetowych nie można było pokazać na ekranie. Jeżeli jednak drugi film wygląda dokładnie w ten sam sposób, to moja wyrozumiałość się kończy. Doprawdy nie rozumiem, dlaczego mając w tytułowej roli bardzo utalentowaną Kamilę Kamińską (nagroda w Gdyni za Najlepszego) i zawsze charyzmatycznego Janusza Chabiora (jako malarz Eugeniusz Kazimirowski) nie zdecydowano się dopracować scenariusza i znaleźć budżetu na pełnowymiarowy film fabularny.
Na domiar złego Konrad chce w filmie zmieścić kilka tematów. Nie jest to tylko historia św. Faustyny, ale również dokumentalna opowieść o tym, co łączy Całun Turyński i cudowny polski obraz namalowany według wskazówek mistyczki. Czego dowiadujemy się o wewnętrznych rozterkach Kowalskiego? Co więcej wnosi nam rola Kamińskiej w roli jednej z ikon polskiego Kościoła? Niestety niczego. Konflikt z rodzicami jest skwitowany uderzeniem pięścią w stół przez ojca (Piotr Cyrwus). Życie Marii przed wstąpieniem do zakonu jest pokazane podczas tańca w slow motion, nad którym góruje głos narratora pilnującego, byśmy usłyszeli to, co widzimy na ekranie. Sceny pokazujące mistyczne doświadczenia św. Faustyny są plakatowo jednowymiarowe i przypominają właśnie protestanckie ckliwe christian movies, natomiast dialogi z ks. Sopoćką (Maciej Małysa) szeleszczą papierem. Proszę porównać sobie ten film z ostatnim dziełem, niebędącego przecież w formie z najlepszych lat, Krzysztofa Zanussiego. On również w Eterze w dosłowny sposób pokazał na ekranie osobowe zło w postaci archetypicznego diabła, wyjętego z Goethego. Jego religijna opowieść jest jednak kilka pięter wyżej nad wizją Konrada.
 
Religijne poruszenie?
Czy Miłość i Miłosierdzie może poruszyć religijnie? Tak. Dlatego nie przekreślam tego filmu. Uważam, że świetnie się sprawdzi jako dokumentalna opowieść popularyzująca wiedzę o św. Faustynie. Sceny z wyciskającą wszystko co może z powierzchownego scenariusza Kamińską wzbogacają dokument i pozwalają go pokazywać wycieczkom szkolnym w ramach lekcji religii. Działalność polskiej zakonnicy daje początek kultowi Bożego Miłosierdzia, które czczone jest przez setki milionów osób na wszystkich kontynentach świata. Ciekawie też wygląda opowieść twórców filmu o tym, że obraz Jezusa z wizji mistyczki jest tożsamy z Całunem Turyńskim i chustą z Oviedo. Jednak ja jestem wychowany na religijnych freskach Andreia Tarkowskiego, a dziś uwielbiam kino Terrence’a Malicka. Do tego fascynuje ukąszenie religijnego kina gatunkowym kinem, które niezłomnie stosuje Mel Gibson. Wciąż cenię Krzysztofa Zanussiego i czekam na jego polskich następców, którzy wychowanemu przez popkulturę widzowi opowiedzą o Bogu. Michał Konrad tego robić nie umie. Nawet jeżeli otwiera film, imitując Malicka.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki