Logo Przewdonik Katolicki

Z Westerplatte na Syberię

Natalia Budzyńska
Fot.

Dlaczego współczesne kino polskie nie potrafi sobie poradzić z filmem historycznym? Na ekranach kin dwa filmy: Tajemnica Westerplatte i Syberiada polska, pokazują, że znowu zmarnowane zostały dwa świetne tematy.

Już nie pamiętam, kiedy oglądałam dobry polski film historyczny. Odnoszę wrażenie, że polscy reżyserzy nie bardzo wiedzą, jak się do tego zabrać. Marzą się im hollywoodzkie produkcje, które w naszych warunkach budżetowych nie mają prawa się udać. Jednak najłatwiej jest zrzucić całą winę na brak pieniędzy. Najważniejszy jest pomysł na film – tego zabrakło i debiutującemu Pawłowi Chochlewowi, i seniorowi polskiego kina Januszowi Zaorskiemu. Pierwszy sam nie wiedział, czy chce nakręcić polski Pluton czy kolejny Kanał. Drugi chyba za bardzo uwierzył producentowi, któremu zamarzył się komercyjny sukces Katynia, z pełnymi salami kinowymi wycieczek szkolnych. A przecież oba tematy mają ogromny potencjał dramatyczny i historyczny. Naprawdę wielka szkoda, że miliony złotych pochodzące z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej przeznaczane są na filmy tak średnie, tym bardziej że dotyczą spraw dla dziejów Polski bardzo ważnych. Nie jestem historykiem, więc nie staram się oceniać obu filmów z historycznego punktu widzenia, ale idąc na seans miałam nadzieję na jakiekolwiek poruszenie emocji – niestety w obu przypadkach oprócz irytacji niewiele odczuwałam. Nie potrafiłam się utożsamić z żadną postacią, a jedyny wątek, który wyróżniłabym ze względu na psychologiczne rozdarcie to drugoplanowy wątek matki dwojga małych dzieci w Syberiadzie polskiej granej przez Sonię Bohosiewicz. Matki, która aby ratować swoje dzieci, godzi się na rolę kochanki sowieckiego żołnierza. Może to ona powinna być bohaterką filmu, a nie idealna i jednowymiarowa rodzina z Podola.

 
Problemy Westerplatte
Film Tajemnica Westerplatte miał mieć swoją premierę 1 września 2009 r., w 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej. To przecież atak na Westerplatte uważany jest za jej początek. Jednak jeszcze zanim rozpoczęto zdjęcia, zgromadziły się nad produkcją czarne chmury, wycofało się kilku sponsorów, PISF wstrzymał dotację, a szef gabinetu premiera RP, który miał objąć film patronatem, zlecił historykom merytoryczną ocenę scenariusza. Awantura dotyczyła zawartych w scenariuszu scen pokazujących pijanych polskich żołnierzy kradnących żywność z magazynów czy pijanego obrońcę sikającego na portret marszałka Rydza-Śmigłego.  Historycy, którzy zapoznali się ze scenariuszem byli oburzeni i w większości ocenili go krytycznie. Na przykład Mariusz Wojtowicz-Podhorski, autor monumentalnej książki Westerplatte 1939. Prawdziwa historia uznał, że film nakręcony według tego scenariusza będzie „wulgarnym, ordynarnym, brutalnym atakiem na złotą legendę Westerplatte”. W reakcji na prośbę wyrzucenia najbardziej kontrowersyjnych scen część środowiska artystycznego wystosowała list otwarty do mediów i polityków. W prasie rozpoczęła się dyskusja, reżyser i scenarzysta w jednej osobie bronił się twierdząc, że do oceny została oddana pierwsza wersja scenariusza, która została zmieniona jeszcze przed interwencją historyków. Chochlew miał też problemy z obsadą. Produkcja ruszyła dopiero jesienią 2009 r., a w pierwszych zdjęciach rolę mjr. Sucharskiego grał Bogusław Linda. Michał Żebrowski, którego ostatecznie widzimy na ekranie, zmienił go dopiero w listopadzie 2011 r. Rolę lekarza, kpt. Słabego, początkowo grał Eryk Lubos, później zmieniony przez Piotra Adamczyka. Wszystkie te zawirowania i medialny szum wokół filmu, do którego dołączyły się głosy polityków na pewno niczego dobrego nie uczyniły. Zamiary reżysera były oczywiste: chciał odbrązowić złotą legendę Westerplatte. Pokazać, że polscy żołnierze przedstawiani przez lata jako nieskazitelni bohaterowie byli po prostu ludźmi, którym nieobce były także negatywne emocje. Najważniejszy wątek skonfrontowania dwóch postaw: przeżywającego załamanie nerwowe mjr. Sucharskiego, który dążył do kapitulacji, i kpt. Franciszka Dąbrowskiego, który nie brał kapitulacji pod uwagę, to niezwykle inspirujący temat, choć już jakiś czas temu przestał być tajemnicą.
 
Polski żołnierz – histeryk
Chochlew niestety nie wykorzystał potencjału dramatycznego i psychologicznego tkwiącego w postaciach i sytuacji. Przede wszystkim nie potrafił się zdecydować, co tak naprawdę chce nakręcić: czy film epopeję wojenną, czy pokazać prawdę o człowieku w ekstremalnej sytuacji, czy też dramat dowódcy. Na epopeję wojenną zdecydowanie zabrakło pieniędzy i umiejętności. Fakty historyczne są takie: Polska Wojskowa Składnica Tranzytowa, symbol polskości w Wolnym Mieście Gdańsk, w dniu wybuchu wojny, obsługiwana była przez oddział liczący 182 osoby. Do szturmu ruszyło ponad 3 tys. niemieckich żołnierzy z morza, lądu i powietrza. Tej grozy film całkowicie nie oddaje. W okopach siedzi kilku żołnierzy polskich atakowanych przez kilku żołnierzy niemieckich. Wygląda to wszystko na harcerskie podchody, a nie na walkę prowadzoną na śmierć i życie. Konwencja filmowania z trzęsącej się ręki scen ataku każe się domyślać, że reżyser nie chce pokazywać niedostatków. A pewnie chodziło o stworzenie wrażenia strachu i chaosu. Czasami odnosiłam wrażenie, że Paweł Chochlew naoglądał się amerykańskich filmów o Wietnamie i bardzo chce teraz powtórzyć nocne sceny wypatrywania wroga. Jeśli jednak zależało mu na odbrązowieniu polskich obrońców, to poszedł na łatwiznę: piją i histeryzują. Wyglądają na zbieraninę przypadkowych osób, a przecież obsadę Składnicy stanowili specjalnie wyselekcjonowani żołnierze dokładnie zdający sobie sprawę z tego, jakie jest ich zadanie. A przecież wystarczyłoby, gdyby pokazał dramat Sucharskiego. Major odznaczony Virtuti Militari za udział w kampanii 1920 r., który wytrzymuje przepisowe 12 godzin obrony i decyduje się na kapitulację, który w obliczu niesubordynacji dostaje ataku epilepsji i zostaje przez to odsunięty od podejmowania decyzji, to wspaniały temat na kameralny pełen napięcia film.  Jednak napięcie pomiędzy nim a kpt. Dąbrowskim zostało potwornie spłycone i sprowadzone do pyskówek. W rezultacie Sucharski wypadł blado i nieprzekonywająco jako znerwicowany i oszalały, niezdolny do dowodzenia człowiek, a z kolei Dąbrowskiego pokazano jako patriotę oszołoma, który nie potrafi samodzielnie myśleć tylko powtarza formułki o walce do ostatniej kropli krwi.
 
Laurka z Syberii
Złego wrażenia po Tajemnicy Westerplatte nie zatarł seans Syberiady polskiej. Film też miał finansowe kłopoty, a do mediów przeciekały informacje o producencie, który nie płacił stażystom, aktorom i kamerzystom. To producent zaproponował Januszowi Zaorskiemu, doświadczonemu reżyserowi, który ma w swoim dorobku Matkę Królów i Jezioro Bodeńskie, zrobienie filmu na podstawie książki Zbigniewa Domino Syberiada o losie polskich sybiraków. Potem wyszło na jaw, że Domino, autor poczytnych książek, który dotąd uchodził w środowisku sybiraków za wielki autorytet, był w latach stalinowskich prokuratorem. Do tej przeszłości nie przyznawał się czytelnikom, budując swój obraz zesłańca. W książce Krzysztofa Szwagrzyka Prawnicy czasu bezprawia wydanej przez IPN możemy wyczytać, że Zbigniew Domino to pułkownik Ludowego Wojska Polskiego, były prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej, który uczestniczył w egzekucjach oficerów w latach 50. Bohaterowi Syberiady, nastoletniemu Staszkowi Dolinie, nadał swoje losy. Zaorski chciał nakręcić epopeję rozgrywającą się w ciągu kilku lat, w materiałach reklamujących film mówi się o epickim rozmachu – w rezultacie powstał film porozrywany i nieskładny. Zamiast jednej opowieści mamy kilkanaście oderwanych scen, połączonych przyrodniczymi zdjęciami Syberii z lotu ptaka. Co najgorsze, ta Syberia zupełnie nie przeraża, a los zesłańców wydaje się całkiem do zniesienia. Nie ma tu ani nieprawdopodobnego zimna, ani brudu, ani strachu, ani głodu. Jest czas na miłość, romantyzm, uśmiech i dobre uczynki. Nawet zbrodnia jest pokazana letnio. Koszmar daje o sobie znać tylko w momencie wspomnienia Staszka Doliny z podróży bydlęcym wagonem. Filmowi opowiadającemu o losach Polaków zesłanych na Syberię przydałoby się trochę naturalizmu, a może nawet brutalizmu w stylu Smarzowskiego. Powstała laurka. Rodzina Dolinów to rodzina idealna, grający rolę ojca Adam Woronowicz zupełnie się nie popisał. Z tym samym wyrazem twarzy stawia czoło NKWD, pielęgnuje umierającą żonę i pozostawia w sowieckiej Rosji synów, wyjeżdżając na front. Właściwie nie przeżywa żadnego dramatu. Znacznie ciekawsza od rodziny Dolinów jest historia Ireny granej przez Sonię Bohosiewicz, ale i ona w końcu staje się bardzo poprawna i nie ujrzymy jej wyrzutów sumienia, jej dramatu i konsekwencji podjętej decyzji. Brak jakiejkolwiek pogłębionej psychologicznie postaci sprawia, że bardzo trudno jest się utożsamić z historią pokazaną w filmie. Całości dopełnia koszmarna, przesłodzona, niepasująca do obrazu muzyka Krzesimira Dębskiego. No i powstał film dla szkół, z podawanymi datami ułatwiającymi rozeznanie się w szybko mijającym czasie. Szkoda.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki