Do Włoch przyjedzie wkrótce 1200 Afgańczyków. 4 listopada podpisany został kolejny protokół przewidujący otwarcie nowego korytarza humanitarnego dla uchodźców. W otwieraniu takich korytarzy macie doświadczenie: ten proces odbywa się od sześciu lat.
– Historia korytarzy humanitarnych zaczęła się we Włoszech w 2016 r., kiedy po wybuchu kryzysu w Syrii papież Franciszek zaapelował, żeby każda parafia przyjęła przynajmniej jedną rodzinę uchodźców. Wtedy wiele wspólnot i parafii rzeczywiście wyraziło taką chęć. Rokowania z włoskim rządem trwały ponad rok i początkowo nie były łatwe. Nastawienie zmieniło się po tragedii u wybrzeży Lampedusy, kiedy w katastrofie kutra z imigrantami zginęło prawie czterysta osób. Pierwszą umowę o przyjęcie uchodźców podpisaliśmy w grudniu 2015 r., po dwóch latach negocjacji. Pierwsza grupa przyjechała w lutym 2016 r. Od tego czasu podpisaliśmy piętnaście kolejnych umów, nie tylko we Włoszech, ale też we Francji, w Belgii i w Andorze.
Kiedy otworzyliśmy korytarze humanitarne we Włoszech, zgłosiło się do nas naprawdę wiele osób, które chciały pomóc. Wspólnota Sant’Egidio pomaga teraz spełniać ludziom ich marzenie o gościnności.
W jaki sposób to marzenie się realizuje? Często w Polsce powtarza się argument: „to przyjmij ich do swojego domu”. Pojedynczy człowiek nie udźwignie takiego ciężaru.
– Założenia korytarzy humanitarnych są takie, że osoby przyjeżdżające są przyjmowane przez konkretne wspólnoty, parafie, zgromadzenia zakonne, ale niektórzy również w domach prywatnych. Co miesiąc w ramach korytarzy humanitarnych przyjeżdża do Włoch około stu osób. Kilka dni temu przyjechało kolejnych dziesięć rodzin, w tym piętnaścioro dzieci. Jako że gwarantujemy im opiekę przez przynajmniej rok, potrzebujemy do tego zaangażowania wielu ludzi. Jest to praca długofalowa, a nie jednorazowa i spontaniczna akcja. Wymaga też koordynacji: ktoś oferuje mieszkanie, ktoś pieniądze, jeszcze ktoś ma firmę i może uchodźcę zatrudnić, ktoś inny pomoże załatwiać urzędowe sprawy. Koordynując to, spinając różne akty dobrej woli, tworzymy pewną sieć, taką bezpieczną tkankę, która zapewnia uchodźcom „miękkie lądowanie” w atmosferze przyjęcia, bycia chcianym.
Mamy grupę osób, która mówi: „Tak, chcemy przyjąć rodzinę, mamy takie możliwości”. Co się dzieje dalej?
– Zaczynamy zawsze od rozmów z tymi, którzy deklarują chęć przyjęcia uchodźców. Sprawdzamy, jakie mają warunki życia, w jakim miejscu mieszkają. Każda z przyjeżdżających osób ma swoją historię i swój potencjał, staramy się więc jak najlepiej odpowiedzieć na ich potrzeby.
Pierwszym ważnym kryterium jest wielkość miasta, w którym żyje ktoś, kto chce przyjąć gości. Mniejsze miejscowości są dobre na późniejszy czas, kiedy ludzie są już zintegrowani i mają tam zapewnioną pracę. Na początek, zaraz po przyjeździe, łatwiej jest się integrować w większym ośrodku. Można powiedzieć, że procedura korytarzy humanitarnych przypomina nieco procedurę adopcji dla rodzin, które chcą adoptować dziecko z zagranicy. Dla konkretnej rodziny, która chce przyjąć uchodźców, znajdujemy konkretną rodzinę, której będzie u nich dobrze. Nikt z chętnych do pomocy nie jest oczywiście wykluczony, ale szukamy takich sposobów współpracy, żeby wszyscy byli zadowoleni.
Organizujecie jakieś kursy czy szkolenia dla osób przyjmujących uchodźców?
– Szkoleń nie prowadzimy, ale mamy trwające już sześć lat doświadczenie. Wypracowaliśmy pewne standardy i reguły, których wszyscy musimy się trzymać. Najważniejsze jednak są tu relacje: osoby przyjmujące są cały czas w kontakcie ze wspólnotą Sant’Egidio, na bieżąco sygnalizują problemy, mogą się poradzić, otrzymać wsparcie, nigdy nie są pozostawione same sobie. Dodatkowo wszyscy musimy być na bieżąco ze stale zmieniającym się prawem migracyjnym.
Można powiedzieć, że chociaż nie robimy specjalnych szkoleń, to wszyscy poddani są permanentnej formacji. Przed pandemią w Rzymie co roku odbywały się spotkania krajowe. W czasie COVID-19 przeszliśmy na spotkania regionalne, które mają służyć dzieleniu się doświadczeniem, wspieraniem nawzajem.
Jak długo przyjeżdżające rodziny otoczone są opieką? Kiedy muszą zacząć sobie radzić samodzielnie?
– W naszej umowie z państwem nie jest zapisany limit czasowy. Jest zapisane, że gwarantujemy uchodźcom przyjęcie i pomoc tak długo, jak będzie ona potrzebna, przynajmniej dopóki nie zakończy się proces przyznania statusu uchodźcy. To trwa zwykle około roku, czasem krócej. Ostatnio Afgańczykom, którzy tu przyjechali – ze względu na COVID i brak kolejek – status wydano w ciągu piętnastu dni.
Zwykle przyjmujemy, że ta pomoc potrzebna jest przez rok dla osób indywidualnych i przez półtora roku dla rodzin. Wszystko zależy jednak od ludzi i ich kondycji. Jedni mają większe trudności z integracją i potrzebują więcej czasu. Więcej czasu potrzebują też wdowy z dziećmi. Młodzi mężczyźni najczęściej bardzo szybko stają się samodzielni.
Raport, który na ten temat sporządziliśmy, wykazał, że 70 proc. osób przyjętych w dużych miastach, głównie w Rzymie, po roku ma pracę i jest w stanie samodzielnie się utrzymać. Często mają jednak problem z wynajęciem mieszkania, właściciele niechętnie im je wynajmują. Pracuję obecnie przy europejskim projekcie, który ma na celu pomoc w przekonaniu właścicieli do takiego wynajmu.
Jednocześnie te rodziny, które wyjechały na północ czy na południe Włoch, mają już wykupione własne mieszkania. Na północy duże firmy mają swoje spółdzielnie mieszkaniowe i oferują zakup mieszkania, na kredyt oczywiście, na bardzo dobrych warunkach finansowych. Południe Włoch jest opuszczone przez Włochów, młodzi stamtąd wyjeżdżają – więc władzom miast zależy na napływie ludności. Proponują więc gwarancje z urzędu, żeby ci migranci, którzy mają rodziny, pracę, stabilną sytuację zostawali właśnie u nich.
Czy przez sześć lat działania korytarzy humanitarnych we Włoszech zdarzyło się, że ktoś po przyjeździe został opuszczony? Bo ktoś się wycofał z pomocy, ktoś nie dał rady, komuś się znudziło, ludzie się nie dogadali?
– Nie. Nie mieliśmy takich problemów. Ale na początku zawsze tłumaczymy, że trzeba być cierpliwym, trzeba poznać się wzajemnie, dać sobie czas. Oczywiście zdarza się, że komuś z różnych powodów zmieniamy miejsce przyjęcia. Okazuje się na przykład, że ktoś jest chory, a my o tym wcześniej nie wiedzieliśmy – wtedy lepiej jest, żeby mieszkał w większym mieście, gdzie jest dobry szpital. Kiedy ktoś jest z zawodu hutnikiem, wysyłamy go na północ Włoch, gdzie dużo łatwiej będzie mu znaleźć pracę. Jesteśmy elastyczni i nie upieramy się, że osoba przyjęta w jednym miejscu musi w nim zostać na stałe.
Ważnym i jednocześnie trudnym elementem korytarzy humanitarnych jest integracja.
– Włochy przyjęły wzór integracji oparty na zróżnicowaniu, a nie tworzeniu ośrodków, w których żyje tylko jedna narodowość. Chodzi o to, żeby wszędzie ludzie różnych narodowości byli razem.
Dla uchodźców ten wzór jest problematyczny, bo od początku muszą borykać się z bardzo złożoną rzeczywistością. Oni sami zwykle pochodzą ze środowiska jednokulturowego. Tu spotykają nie tylko Włochów, ale również ludzi innych kultur. Są zmuszeni do wchodzenia w relacje, do reagowania, do integrowania się. Najłatwiej przychodzi to oczywiście dzieciom, one bardzo szybko uczą się języka i mają dużą motywację. Oczywiście wszyscy mają na przykład możliwość gotowania takich dań, jakie gotowali u siebie i do jakich są przyzwyczajeni. Ale potem dzieci idą do szkoły i po dwóch czy trzech miesiącach chcą jeść makaron – tak jak wszyscy…
Musimy też mieć świadomość, że w przypadku korytarzy humanitarnych mówimy o uchodźcach, a więc o ludziach, którzy zostali zmuszeni do ucieczki i którzy prawdopodobnie w swoich krajach żyli w dobrych warunkach. Teraz muszą wszystko zaczynać od zera. Intensywność procesu integracji: nowy język, nowa kultura, nowa kuchnia, pomagają im przestać myśleć o przeszłości. Kiedy tu przyjeżdżają, w większości mają problemy ze snem. Śnią im się koszmary, wracają wspomnienia o wojnie, o ucieczce, o tragicznej podróży. Jeśli pozostają jedynie wśród swoich rodaków, wracają stare tęsknoty, narzekania i traumy. Wysiłek, jaki muszą podjąć dla integracji, daje im możliwość budowania nowej tożsamości, jest dla nich naprawdę nowym początkiem życia.
Wiesz, gdzie są ci ludzie po sześciu latach? Czy mając za sobą taką perspektywę i doświadczenie, zrobilibyście coś inaczej?
– Mam kontakt ze wszystkimi, którzy są w Rzymie, mówimy tu o około tysiącu osób. Inni mają kontakt z innymi regionami. Nikt nie jest pozostawiony sam.
Po sześciu latach doświadczeń wiemy, że chcemy jeszcze zwiększyć nasze możliwości i przyjąć jeszcze więcej osób do naszego kraju. Przestaniemy, kiedy na świecie nie będzie już uchodźców. I mamy nadzieję, że inne kraje w Europie również zdecydują się wejść na tę drogę. W tej chwili w obozie na Lesbos mieszka trzy tysiące ludzi. Gdyby każde z państw Unii Europejskiej chciało kogoś przyjąć, wystarczyłoby zaopiekować się kilkunastoma osobami. A obóz pozostałby pusty.
W Polsce powraca obawa, że przyjmowanie obcokrajowców czy integracja prowadzić będą ostatecznie do zniszczenia naszej kultury – zwłaszcza że przyjmowani są ludzie niezależnie od wyznania.
– We wspólnocie Sant’Egidio mówiąc o integracji, mówimy o „nowych Europejczykach”. Ludzie, którzy do nas przyjeżdżają, pomagają nam żyć w zmieniającej się sytuacji i w zglobalizowanym świecie. Ja mogę powiedzieć o sobie wprost: kiedy zaczęłam przyjaźnić się z migrantami, stałam się lepszym człowiekiem.
Oczywiście nie wszędzie jest łatwo. Ale na północy Włoch, gdzie dużym poparciem cieszy się ksenofobiczne ugrupowanie Liga Północna, ludzie również chcieli przyjąć uchodźców. I z czasem ci, którzy zostali przyjęci, pokazali całym społecznościom wsi czy małych miasteczek, że muzułmanie to są zwyczajni ludzie i nie gryzą. Kiedy nie spotkasz się z Fatimą, ona jest koszmarem. Ale kiedy się z nią spotkasz, staje się po prostu Fatimą, kobietą taką jak ty. Mury szkodzą nie tylko migrantom. Mury są wyrazem zamkniętych serc, więc najbardziej szkodzą tym, którzy je budują.
Anna Marchei
Członkini Wspólnoty Sant’Egidio w Rzymie, koordynatorka projektu korytarzy humanitarnych we Włoszech. Pracuje przy projektach europejskich pomagających w integracji obcokrajowców