Irańskie kino nie jest zbyt dobrze znane polskim widzom, ale każdy, kto interesuje się kinem, na pewno zna nazwisko Mohammada Rasoulofa. Jego dwa wcześniejsze dzieła – Rękopisy nie płoną i Uczciwy człowiek – można było obejrzeć w naszym kraju. Poza tym ciągnie się za nim fama reżysera prześladowanego przez władzę za jej krytykę (niezwykle nośną, artystyczną, więc trudniejszą do cenzurowania), co znamy z własnej, wcale nie tak odległej historii.
Najnowszy film Zło nie istnieje jest znakomity, wręcz wstrząsający. Nic dziwnego, że otrzymał sporo prestiżowych nagród, w tym Złotego Niedźwiedzia w Berlinie w 2020 r. Reżyser ma zakaz opuszczania kraju i nie mógł statuetki odebrać osobiście, co dodatkowo potęguje i tak mocny przekaz. Bo jak wielką trzeba mieć odwagę, żeby podobny film nakręcić niemal w konspiracji, pod lupą władzy, która niepokornych wsadza do więzienia, a czasami zabija? Zgodnie z prawem, w pełni legalnie, rzekomo dla dobra ogółu, czyli społeczeństwa, po wyroku sądu…
Zwyczajne życie
Film początkowo nuży. Przez pierwsze pół godziny kamera pokazuje zwyczajne życie mieszkańca wielkiego irańskiego miasta, które niewiele się różni od naszego. Heshmat to mężczyzna na oko po czterdziestce – zmęczony wychodzi z pracy, wsiada do auta, wraca spokojnie do domu. Z pogawędki z kimś, kto otwiera mu bramę, wiemy, że dostał od pracodawcy worek ryżu z przydziału. Chyba nie zarabia zbyt wiele (potem żona przekonuje go, by upomniał się wreszcie u szefa o podwyżkę…) Bardzo długo nie dzieje się nic, co wywołałoby jakiekolwiek emocje, co jest arcymistrzowskim zabiegiem wprowadzającym w tragizm pozostałych dwóch godzin filmu.
Heshmat robi to, co większość ludzi. Odbiera z pracy żonę, ze szkoły – córkę. Potem z banku – jego wypłatę. Jadą do hipermarketu po ogromne zakupy. Poznajemy go od strony nie tyle zwyczajnej, ile nawet wrażliwej – ratuje życie miauczącemu, przestraszonemu kociakowi; opiekuje się schorowaną, samotną teściową. Pomaga żonie dobrać kolor farby i farbuje jej w domu włosy, bo wybierają się na wesele. Toczą zwyczajne, rodzinne rozmowy. Nie ma w nim cienia dominacji, o którą moglibyśmy może podejrzewać mieszkańca kraju z patriarchalną tradycją. Ba! Córeczka „karze” go za coś, co obiecał, a czego nie dotrzymał. On jej na to pozwala. Banał i nuda, co jeszcze podkreśla statyczna kamera i długie ujęcia. Dla kogoś, kto lubi filmy akcji, te 30 minut to wyzwanie.
Guzik śmierci
Wszystko zmienia się jednak w ułamku sekundy. Będąc następnego ranka w pracy, Heshmat szykuje sobie herbatę, obserwując przy tym kolorowe lampki zapalające się w ścianie. Od niechcenia włącza guzik. Otwiera zapadnie dla ludzi skazanych przez sąd, a nam – drzwi do świata, w którym nic już nie będzie normalne. Drobny gest wywraca film do góry nogami. Światełek jest 10 i choć nie wszystkie się zapaliły, to wiemy, że kara śmierci nie jest w tym miejscu rzeczą wyjątkową. System ma ją wpisaną w swoją istotę. Tak sobie radzi z ludźmi, którzy próbują go podważyć. Mówią „nie!”.
Film składa się z czterech nowel, których bohaterami są różni ludzie, podejmujący różne decyzje w podobnej sytuacji. Wszystkie dotyczą kary śmierci, którą w Iranie wykonują nie tylko zawodowi „kaci”. Władza zmusza do tego mężczyzn pełniących obowiązkową służbę wojskową – tych z poboru. Cokolwiek wybiorą bohaterowie, skutki i tak mogą być naprawdę dramatyczne. Nie tylko dla nich. Przeżywamy z nimi dylematy, w czym nie przeszkadza inna kultura. Po raz pierwszy zapewne stajemy przed pytaniem: co bym zrobił, gdybym to ja miał zabić? Co powiedziałoby moje – chrześcijańskie – sumienie?
Uniwersalne pytanie
Film przedstawiany jest jako manifest przeciwko karze śmierci, choć według mnie wcale nim nie jest. To raczej sprzeciw wobec łamania sumień ludzi, którzy nie chcą zabić. Nie chcą tak bardzo, że ryzykują swoim życiem, byle nie stać się kolejnym mordercą. Reżyser krytykuje konkretną rzeczywistość kraju, gdzie zbrodnię da się łatwo uzasadnić, jeśli tylko za złem stoi prawo. Oraz władza, która ma aparat przymusu.
Rasoulof ma jednak talent, który czyni go reżyserem wybitnym – umie lokalny problem pokazać tak, że przenosi go na poziom uniwersalny. Film rezonuje w sercu i głowie. To jeden z tych obrazów, który zostaje z widzami na długo. Pracuje, drąży od środka. Rozbija utarte schematy. Łatwo być za karą śmierci, bo ona tyle rzeczy upraszcza. Może niektórym daje poczucie sprawiedliwości. W debacie publicznej wokół kary umyka nam natomiast ten, kto… zabija skazanego swoimi rękami, podając śmiertelny zastrzyk czy w jakiś bardziej „humanitarny” sposób. Zabijanie nie jest humanitarne. A my jako obywatele w demokratycznym kraju stoimy za tym prawem. Odpowiadamy nie tylko za życie skazanego, ale też człowieka, który odbiera życie.
Krytycy podkreślają, że nowele są nierówne, jeśli chodzi o poziom. Według mnie każda z nich jest potrzebna, a całość stanowi znakomicie przemyślany, skonstruowany, napisany (scenariusz) i zagrany film, który naprawdę trzeba obejrzeć.
Śmierć do czasu pandemii wydawała nam się czymś obcym, co spotyka ludzi bardzo wiekowych, pechowo chorych na to, na co jeszcze nie ma leku, lub ginących w bardzo rzadkich wypadkach, które nam na pewno się nie przytrafią. Młodsze pokolenie nie zna strachu opozycjonistów, którzy narażali życie w walce z komunizmem. Debata, jaka toczy się teraz w Kościele na temat kary śmierci, jest trochę abstrakcyjna. Jakbyśmy spierali się o wydestylowane z konkretu życia, absolutne wartości. Zło nie istnieje to film realistyczny. Dotyka istoty naszego jestestwa. Fakt, że powstał w kraju innym niż chrześcijański, każe zadać jeszcze jedno pytanie. Czy na pewno wiemy, o czym mówimy, krzycząc o cywilizacji życia? Bo mam obawy, że jednak nie.