Logo Przewdonik Katolicki

Ostre widzenie

Jacek Borkowicz
Widok z lotu ptaka na granicę polsko-białoruską w Kuźnicy, 8 listopada 2021 r. Materiał dostarczony przez Ministerstwo Obrony RP, fot. Polish Ministry Of Defence/Getty Images

Każdy atak można potraktować jako wyzwanie. Nawet tak obrzydliwy jak ten, którego dopuszcza się właśnie wobec nas reżim Aleksandra Łukaszenki.

Obrzydliwy, bo sceny z białoruskiej granicy przywodzą skojarzenia z 1944 r., kiedy to szturmujący powstańcze barykady okupanci pędzili przed czołgami cywilną ludność Warszawy. Wtedy bezpośrednie zagrożenie życia było większe niż dzisiaj, ale podobna jest skala przewrotnej podłości. Dziś nie popełniają jej hitlerowcy, lecz ci, którzy przypędzili na granicę tłumy migrantów ze Wschodu.
Jednak moralne oburzenie będzie tylko pustym gestem, jeśli nie zmusi nas ono do refleksji nad przyczyną tego nieszczęścia. Akcja Łukaszenki, choć podła, nie jest szaleństwem – to dobrze obmyślany, cyniczny manewr. Białoruski dyktator zmusza nas do stanięcia na granicy nie tylko w sensie dosłownym. Wyzwanie, które nam stawia, jest znacznie trudniejsze niż pryskanie gazem łzawiącym w oczy napastnikom. On nas zmusza, byśmy wbrew jego intencjom stanęli na krawędzi pojęć. Robi co robi, bo doskonale wie, że do ostrych, granicznych linii, oddzielających dobro od zła i słuszność od niesłuszności, dojść mogą tylko ci, którzy mają jasne zasady. A posiadania takich zasad bynajmniej się po nas nie spodziewa. Ani po Polakach, ani też po reszcie Europejczyków z Zachodu. Dlatego prowokuje Polskę i Europę dobrze znaną metodą bicia kijem w klatkę pełną małp. Te, jak wiadomo, zasad nie mają, za to skore są do wrzasków. Tak właśnie widzi nas Łukaszenko. I odpowiedzmy sobie z ręką na sercu: czy bardzo się mylił, zaczynając tę awanturę?

Naga przemoc
Jasność i ostry podział na „tak” albo „nie”, bez „ale”, dotyczy przede wszystkim istoty obecnego konfliktu na naszej wschodniej granicy. Należy tu wyraźnie powtórzyć: białoruski reżim podjął się agresji. Zaczęła się ona latem od naszych bałtyckich sąsiadów, a teraz jej ostrze skierowane zostało w naszą stronę. Od samego początku była to agresja, nawet wtedy, gdy nie przybrała jeszcze form tak gwałtownych jak teraz. To, co mamy obecnie, to jedynie eskalacja. Od kilku miesięcy Białoruś atakuje Polskę i słowo „atak” jest tutaj podstawą do dalszych rozważań. Żaden „kryzys migracyjny” tylko atak państwa na państwo. Polska nie uczyniła niczego, co mogłoby tę wrogą akcję w jakikolwiek sposób usprawiedliwić. To jest czysta, naga, cyniczna przemoc i wszyscy w Polsce powinniśmy się co do tego zgodzić. Dyskutować możemy o detalach, natomiast w tej jednej kwestii powinna zapanować absolutna zgoda.
Zadaniem zaatakowanego państwa jest podjęcie adekwatnej reakcji. Adekwatnej – to znaczy możliwej do wykonania, ale też tej jednej, jedynej z możliwych, gdyż każda inna będzie z definicji nieadekwatna. W tym wypadku jest nią skuteczna tegoż państwa obrona.
Co wcale nie znaczy, byśmy skupiając się na tym jednym celu, mieli nie zważać na los żywych, ludzkich tarcz, którymi osłaniają się nasi napastnicy. Gdybyśmy tak uczynili, byłoby to małoduszne, a więc na dłuższą metę również nieskuteczne. Chodzi o co innego. Od kilku miesięcy rozmaite osoby, po których, z racji pełnionych przez nie funkcji społecznych, można by się spodziewać przykładowej roztropności, powtarzają nam: nie możemy biernie się przyglądać, gdy na naszych oczach krzywdzony jest człowiek. Zdanie samo w sobie niewątpliwie słuszne – zapytajmy jednak, co wypowiadający je ma konkretnie na myśli. Bo tutaj leży istota sprawy, także w jej wymiarze moralnym. Rzecz zasadza się na odpowiedzialności.

Jedna droga
Otworzyć całkiem granicę? To rozwiązanie już chyba wykluczyliśmy, nie licząc paru fanatyków. Co więc w zamian? Przed atakiem 8 listopada w Kuźnicy wielu rodaków oczekiwało, że polski żołnierz, pogranicznik, widząc cierpienie niewinnych ludzi po drugiej stronie cienkiej linii, zrobi krok do przodu, niosąc im butelkę wody lub miskę z ciepłą zupą. Ale przecież – pisałem już o tym w ostatnim felietonie – z punktu widzenia międzynarodowego prawa nie ma żadnej różnicy, czy umundurowani Polacy wejdą na terytorium obcego państwa na metr, czy na sto kilometrów. Gdyby było inaczej, rząd Stanów Zjednoczonych już dawno, pod presją własnej opinii publicznej, urządziłby wyzwoleńczą krucjatę na Koreę Północną. W jej obozach dzieją się rzeczy o wiele gorsze niż te pod Kuźnicą Białostocką. Tyle że tego nie widać, więc śpimy spokojnie. Ludzi oszukanych, okradzionych i nierzadko bitych przez białoruskich funkcjonariuszy, zapędzonych tutaj podstępem, ale i siłą, ludzi w desperacji napierających na naszą granicę – widzimy na własne oczy. I to nas boli. Ale to w niczym nie zmienia faktu, że widzimy zło dziejące się nie u nas, lecz w innym państwie.
Co więc możemy zrobić, jeśli wykluczyliśmy zarówno ustępstwo wobec przemocy, jak i wariant krucjaty (na którą tylko czeka Łukaszenko), a zgodnie z chrześcijańską zasadą nie chcemy być bierni w obliczu ludzkiej krzywdy? Droga jest tylko jedna: mocne, realne sankcje, izolujące Białoruś od Europy. Sankcje podjęte zgodnym głosem państw członkowskich Unii Europejskiej. Bo przecież – tu powtórzę dosłownie to, co pisałem już wcześniej – nasza wschodnia granica jest granicą tejże Unii. I to jej, a nie tylko naszym problemem jest białoruska agresja na Polskę. Z jej też, a nie z polskiej strony winny paść rozstrzygające działania.

Tylko twardo i solidarnie
Wojnę hybrydową – a w jej obliczu zmuszeni jesteśmy stanąć – poza kilkoma innymi aspektami, głównie militarnymi, cechuje jeden psychologiczny, zasadniczo różniący ją od wojny klasycznej, wojny bez przymiotnika, tej „gorącej”. Ta ostatnia z reguły wyostrza widzenie strony zaatakowanej. Przypomnijmy sobie Polskę we wrześniu 1939 r. i zgodną postawę wszystkich Polaków wobec hitlerowskiego najazdu. Duch zgody objął wtedy także, choćby na krótko, relacje katolików z Żydami. Doskonale ujmują to znane wszystkim strofy Broniewskiego: „są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt”.
Natomiast zaplanowanym przez napastnika celem wojny hybrydowej jest szerzenie zamętu nie tyle we frontowych szeregach, ile w głowach przeciwników. W pierwszej, letnio-jesiennej fazie agresji Łukaszenki to się udało – niekiedy można było nawet odnieść wrażenie, że znacznie więcej emocji wkładamy w kłótnie z samymi sobą niż w potępienie agresora. 8 listopada otworzył oczy wielu Polakom i ostudził źle ulokowane emocje. Taką przynajmniej miejmy nadzieję, bo naiwnością z kolei byłoby oczekiwanie, że w naszym stanie społecznych podziałów narodowa zgoda nastąpi szybko i bezboleśnie. Ale już chyba widać, że dalsze zaostrzanie białoruskiej (czytaj: kremlowskiej) hybrydowej ofensywy tylko Polaków scementuje, miast ich jeszcze bardziej dzielić. W Mińsku i Moskwie na pewno zdążyli to zauważyć.
A jeśli chcemy naprawdę pomóc ludziom uwięzionym na granicy, tym, którzy już tam są, oraz tym, którzy być może niedługo nadejdą, zróbmy wszystko, by agentom Łukaszenki przestało opłacać się napędzanie w naszą stronę kolejnych tysięcy migrantów. Tylko twarda i solidarna postawa Polski, okazana na jej wschodniej granicy, zapobiec może wyrywaniu tych ludzi z ich własnych domów za pomocą obłudnych obietnic oraz zwykłego oszustwa i dostawiania kolejnych żywych tarcz pod polskie zasieki.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki