Zatrzymaliśmy grupę i oni pokazali nam wszystko, co planowali. Dotąd milczałem, ale teraz, gdy wykryliśmy, że stoją za tym amerykańskie służby specjalne, ostrzegam: jeżeli ktoś zrobi coś złego moim dzieciom, które niczemu nie zawiniły – będzie straszna rzeź!”.
Komu grozi rzezią Aleksandr Łukaszenka? Ni mniej, ni więcej tylko Joe Bidenowi, urzędującemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Na konferencji prasowej, zwołanej 17 kwietnia, białoruski przywódca wyraźnie powiedział, że decyzję tej rangi, jaką jest zamach na głowę obcego państwa, podjąć można było w USA tylko na najwyższym szczeblu. I nieważne teraz, czy wykonawcą byłoby CIA czy FBI, odpowiedzialność i tak spada na rezydenta Białego Domu w Waszyngtonie.
Łukaszenka zaaranżował konferencję we właściwym sobie stylu: na świeżym powietrzu, z mostem drogowym w tle, w uniformie komandosa. Wszystko po to, by pokazać światu, że jest zwarty i gotowy. Zamach, jak oświadczył, szykowany był na 9 maja, czyli doroczną Paradę Zwycięstwa. Sprawcy zdążyli zakupić miotacze granatów i wynająć piwnicę w obwodzie homelskim, w której mieli trzymać porwane „dzieci prezydenta”.
W tym szaleństwie jest metoda
Opowiastka o niewinnych dzieciach musi chwytać za serce, ale tylko nieświadomych stanu rzeczy. Dwaj spośród trzech synów Łukaszenki to dorośli, a nawet już z lekka podstarzali mężczyźni. Tylko najmłodszego, 17-letniego Kolę, można by od biedy nazwać dzieckiem. Jednak nieformalnemu następcy białoruskiego tronu nic w tej chwili na Białorusi nie grozi, gdyż od wybuchu ubiegłorocznych protestów przebywa w Moskwie.
Na Białorusi wszyscy o tym wiedzą i może właśnie dlatego na konferencji nie było ani jednego liczącego się dziennikarza. Młodzi ludzie o wyglądzie stażystów z powagą kiwali głowami, gdy „Baćka” wygadywał swoje kocopały. Można zrozumieć ich szefów, którzy staremu reporterskiemu wydze zapewne nie odważyliby się powiedzieć: „Parskniesz śmiechem na konferencji – wylatujesz z roboty”.
Czy warto marnować papier „Przewodnika” na opis tych dziwolągów? Otóż warto, zgodnie z szekspirowską maksymą: „w tym szaleństwie jest metoda”. Zmyślona historyjka o próbie zamachu jest dla Łukaszenki jedynie pretekstem do poważnej próby sił. Próby, którą samozwańczy prezydent zapewne uważa za decydującą i ostateczną: albo ja, albo „oni”.
Kim są ci „oni”? Tego Łukaszenka nigdy nie zdradza, stosując się do znanej i u nas w minionej epoce zasady „wicie-rozumicie”. A posłuszny i niezadający zbędnych pytań lud ma rozumieć, że chodzi tutaj o Zachód, głównie Amerykę i Polskę, a także siły wewnętrzne, które od sierpnia 2020 „destabilizują” sytuację w kraju. Scenariusz wymyślony przez Łukaszenkę (wszystko wskazuje na to, że do spółki z tęgimi głowami na Kremlu i Łubiance) jest wulgarnie prosty: na Białoruś szykuje się skoncentrowany atak od zewnątrz i od środka.
Nie ufa własnym obrońcom
Dlatego w sobotę 24 kwietnia, podczas wizyty w rezerwacie ekologicznym na Polesiu, „Baćka” oświadczył, że podjął „decyzję najpoważniejszą w ciągu ćwierćwiecza swojej prezydentury”: wyda dekret o automatycznym przekazaniu pełni władzy w ręce Rady Bezpieczeństwa. To ona będzie „zbiorowym prezydentem”, jeżeli Łukaszenka – jak sam mówi – zostanie zastrzelony.
Gdy zapytamy: czym jest owa Rada Bezpieczeństwa, dojdziemy do istoty problemu. Otóż jej kierownictwo w ostatnim, burzliwym dla Białorusi czasie wymieniane było czterokrotnie. Łukaszenka widocznie nie ma zaufania nawet do własnych obrońców, a kłopot ten, jak widać, ma charakter nie personalny, lecz strukturalny. Aktualnym szefem Rady jest mianowany pod koniec stycznia generał Aleksandr Wolfowicz, Rosjanin urodzony w Kazaniu. Potwierdza to, że Łukaszenka, jak kiedyś nasi przywódcy z PZPR, uznał, iż jedynym gwarantem niepodległości Białorusi – czytaj: jego własnych interesów – jest odwieczny sojusz ze zwycięską armią rosyjską.
Łaska pańska na pstrym koniu jedzie
Historyjka o zamachu posłużyła też Łukaszence do doraźnej rozprawy z kolejną transzą politycznych przeciwników. Wszyscy członkowie Rady Koordynacyjnej, powołanej na fali sierpniowych protestów, przebywają albo za kratkami, albo za granicą. Jako przywódców spisku, mającego doprowadzić do jego nagłej śmierci, prezydent wskazał więc kilku przebywających jeszcze na wolności działaczy opozycyjnego Białoruskiego Frontu Narodowego. W łukaszenkowskiej narracji mieli być suto opłacani amerykańskimi pieniędzmi. Padła nawet suma: 11 milionów dolarów USA. Ludzie ci już siedzą w białoruskich aresztach.
Jednak najbardziej interesującym przypadkiem jest aresztowanie Aleksandra Fieduty. Ten literaturoznawca i weteran białoruskiego Komsomołu był bowiem osobą, która w połowie lat 90., jako doradca kandydata na prezydenta, wprowadzała Łukaszenkę na salony. Bez niego dzisiejszy białoruski dyktator daleko by nie zaszedł. Z czasem Fieduta wypadł z łask „Baćki”, który – jak każdy satrapa – nie lubi, by przy jego boku stał ktoś, komu on cokolwiek zawdzięcza. W 2010 r. Fieduta został nawet na krótko aresztowany, ten fakt jednak wystarczył, by Amnesty International uznała go za więźnia sumienia.
Otrzymawszy w ten sposób patent na dysydenta, ten były komunista dalej prowadził swoją własną, dość mętną politykę. Jako „emigrant” w Moskwie, jesienią ubiegłego roku zorganizował konwersatorium, na którym pojawiali się byli aparatczycy, którzy tak jak Fieduta wypadli z łask władcy. Traf chciał, że było wśród nich kilku emerytowanych oficerów armii białoruskiej. I to właśnie posłużyło Łukaszence do skonstruowania mocno odlotowej historii o zbrojnym zamachu.
Jego głową miał być właśnie Fieduta. Na kilka dni przed wzmiankowaną konferencją prasową prezydenta, w Moskwie aresztowały „emigranta” rosyjskie służby specjalne, które następnie przekazały go białoruskiemu KGB. W tej chwili rzekomy przywódca spisku przebywa w dobrze strzeżonym miejscu, gdzieś na terenie Białorusi.
Przydatny wariatuńcio
A co z absurdalnymi oskarżeniami, wysuwanymi pod adresem Bidena? Łukaszenka nie musi się nimi przejmować, gdyż w dyplomatycznym świecie i tak ma już utrwaloną opinię osoby o – delikatnie mówiąc – niskim poziomie odpowiedzialności za słowa.
Co innego Putin. Relacje z łukaszenkowskiej konferencji powtórzyły wszystkie media na Białorusi, ale także w Rosji. Co więcej, rosyjski prezydent wsparł wersję o planowanym zamachu, nazywając go niedopuszczalną ingerencją. Przezornie nie wymienił tylko żadnego z państw. Nic dziwnego, skoro w tym samym czasie Kreml ogłosił termin szczytu… Putin–Biden, planowanego na czerwiec.
Do tego czasu wiele się jeszcze może wydarzyć. Jeśli zaostrzenie stosunków między Ameryką a Rosją będzie nadal postępować, do spotkania nie dojdzie, a wtedy przypomnienie historii z zamachem na pewno się Putinowi przyda. Jeżeli zaś szczyt się powiedzie, zawsze będzie można, z dyskretnym uśmiechem, dać do zrozumienia prezydentowi USA, że trudno wymagać poważnych słów od kogoś, kogo rosyjski przywódca hołubi na zasadzie wujcia wariatuńcia.