Niedługo minie równe 40 lat od chwili, gdy w rezydencji przy ulicy Miodowej w Warszawie przestało bić serce Stefana Wyszyńskiego, prymasa Polski. Człowieka, którego niebawem Kościół powszechny, już oficjalnie, zacznie tytułować błogosławionym. Odszedł 28 maja 1981 r., w dzień Wniebowstąpienia Pańskiego. Zapamiętajmy tę datę.
Śmierć Wyszyńskiego nastąpiła dwa tygodnie po zamachu na Jana Pawła II. Wiadomość o tym była wstrząsem dla i tak już śmiertelnie chorego prymasa. Nikt, także on, nie mógł wtedy wiedzieć, czy głowa Kościoła wyjdzie z tego z życiem. Nawet gdy na kilka dni przed śmiercią prymas Wyszyński, z trudem wymawiając słowa, prosił cudownie ocalonego papieża o błogosławieństwo, ten, z drugiej strony linii telefonicznej, udzielił mu go z łóżka kliniki Gemelli.
W ciągu minionych 40 lat nie mieliśmy już w Polsce pasterza podobnego do tych dwóch. Pocieszamy się tym, że przez kolejne dwie dekady Jan Paweł II pozostał dla naszego kraju wielkim darem. To prawda, ale pozostał nim jako pasterz Kościoła powszechnego, nie Polski. A to jednak jest różnica. Nie mógł jej znieść nawet fakt, że papież był Polakiem – i wielokrotnie to podkreślał. Co więcej, Wojtyła sam sobie doskonale z tego braku zdawał sprawę. Podczas kolejnych pielgrzymek próbował pełnić tę rolę „awaryjnie”, z desperacją strażaka, który samotnie przystępuje do gaszenia wielkiego pożaru. Pamiętamy ten dramatyczny moment, w którym podczas kazania wzniósł głos aż do krzyku. Ale mimo najlepszych chęci wiedział, że nie może nam zastąpić kogoś, kto jest tu z nami na stałe. Fizycznie, a nie tylko w sensie łączności duchowej. Można sobie tylko wyobrazić, co czuł, gdy stojąc w oknie pałacu biskupów krakowskich przy ul. Franciszkańskiej, słyszał, jak kochający go ludzie wołają: „Zostań z nami!”.
A co w ostatnie dni swojego życia czuł prymas? Rozumując czysto po ludzku, miałby prawo do wielkiej niepewności o nasze przyszłe losy. On jednak tym się nie martwił. 16 maja, gdy już wiedział, że umiera, powiedział najbliższym współpracownikom: „Przyjdą nowe czasy, wymagają nowych świateł, nowych mocy, Bóg je da w swoim czasie”.
Czekamy na ten czas od czterdziestu lat, jak lud Mojżesza na pustyni. Czy Wyszyński mógł przewidzieć, że będzie to trwało tak długo? Na to pytanie odpowiedzieć nie możemy, wszelako nawet w tej przestrzeni niewiedzy prymas pozostawił nam pewną wskazówkę. Na sześć dni przed śmiercią oświadczył jeszcze węższemu niż poprzednio gronu słuchaczy: „Nasza stałość wyraża się w «Credo», wyraża się w «Ojcze nasz», w «Zdrowaś Maryja», w Ślubach Jasnogórskich, w zawierzeniu, które Jan Paweł II uczynił na Jasnej Górze. A reszta jest płynna”.
Może dziwić fakt, że słowa te wypowiedziała osoba kojarzona z tak ścisłym i dopracowanym niemalże do perfekcji programem Wielkiej Nowenny. Ale prymas Wyszyński nie zmienił swoich przekonań. Stając na progu wieczności, zapewne widział przyszłość dalej, niż zdarzało mu się widzieć ją wcześniej. I nie stawiał czasom przyszłym żadnych warunków, wiedząc, że okres oczekiwania może się znacznie wydłużyć, zaś tego, co przyjdzie potem, nie sposób sobie teraz wyobrazić.
I właśnie teraz mamy taki czas. Czas, którego nie wyobrażał sobie nawet Stefan Wyszyński. Zdiagnozować tę „płynną” rzeczywistość musimy więc sami, pamiętając wszakże – za testamentem wielkiego prymasa – o tym, co stałe.