Pandemia pozbawia nie tylko zdrowia, ale też pracy. Wielu Ukraińców pozostało bez środków do życia.
– Powinniśmy się zainteresować tymi, którzy z różnych powodów nie wrócili na Ukrainę. Część z nich zapewne pracowała nielegalnie, niektórzy nie znają języka. Nie wiem, czy są dla nich wystarczające zabezpieczenia socjalne. Nie możemy więc ich z tym wszystkim zostawić samych sobie.
Ale co można zrobić w tych warunkach? Pracę straci także wielu Polaków.
– Ksiądz pyta o Ukraińców, ale są też obcokrajowcy z wielu innych krajów, również z tych bardzo dalekich. Są też tysiące studentów ze 170 krajów. Oni wszyscy potrzebują życzliwych ludzi, solidarności. Możemy przynajmniej pomóc im się tutaj jakoś odnaleźć.
Tylko jak, jeśli mamy „zostać w domu”?
– Ale obok nas żyją ci, którzy domu nie mają. Gdzie oni mają „zostać”? Ktoś musi do nich wyjść. Są chorzy. Są starsi uwięzieni we własnych domach. Na szczęście są różne organizacje i wspólnoty, które to robią, i bardzo dobrze. Przy zachowaniu wszystkich procedur bezpieczeństwa. To są nowe oblicza świętości.
Może Ukraińcy wcale nie czują się tutaj tak obco.
– Byłem na zakupach, gdy przed sklep podjechał jakiś młody Ukrainiec na hulajnodze i zapytał, dlaczego ludzie stoją na zewnątrz i nie wchodzą. To było po pięciu dniach od wprowadzania w Polsce obostrzeń bezpieczeństwa. On jednak nie wiedział, co się dzieje. Niektórzy z nich mogą być wyobcowani w naszym kraju. Jeśli im nie pomożemy, część z nich dołączy do bezdomnych. W Koszalinie mamy na przykład Dom Miłosierdzia. Przy zachowaniu reguł bezpieczeństwa nadal pomagamy ludziom potrzebującym.
Ksiądz Biskup kilka tygodni temu wrócił z Samos i Lesbos, greckich wysp, na których kumuluje się ogromna grupa migrantów. Problem Ukraińców bez pracy jest poważny, ale ten w Grecji jest chyba znacznie bardziej dramatyczny.
– Byłem tam z ks. Maciejem Szmucem z Caritas Szczecińskiej, ks. Tomaszem Rodą z Caritas Koszalińskiej i Jarosławem Bittelem, zastępcą dyrektora Caritas Polska. Warunki, w jakich żyją migranci ma wyspach, są nieludzkie. Zwały śmieci, dziesięć toi toi’ów na kilka tysięcy osób i wszechobecny fetor, błoto. Trudno mówić o bezpiecznych warunkach sanitarnych. Dziwiliśmy się, że nie ma tam jeszcze epidemii. Obok obozów, które na Samos i Lesbos są już po brzegi wypełnione, migranci przebywają w wykonanych przez siebie namiotach. Na Samos obóz jest przewidziany dla tysiąca osób, ale obok, w swego rodzaju slumsach, koczuje następnych parę tysięcy. Podobnie jest na Lesbos. Jest zimno, mokro. Spotkałem tam jezuitów z Jesuit Refugee Service, którzy całe swoje życie poświęcili pracy w obozach. Wspominali czasy, gdy na przykład w latach 90. XX w. przez obozy dla uchodźców w Rwandzie przepływały miliony osób. Ci księża mają naprawdę ogromne doświadczenie. Dlatego szokujące było dla mnie to, co powiedział jeden z nich. Nigdy wcześniej nie widział tak dramatycznych warunków życia w obozie, jakie zobaczył na Lesbos. To chyba powinno przemówić do naszej wyobraźni.
Strach pomyśleć, co będzie, jeśli w tej grupie rozwinie się COVID-19.
– Zostaną pozostawieni samym sobie. Mały szpitalik, który jest jeszcze czynny na Samos, nie będzie w stanie im pomóc. A jednocześnie powrót do Afryki to dla nich decyzja, aby pozbawić się pomocy medycznej przy ewentualnym zachorowaniu na koronawirusa.
To brzmi jak szach i mat.
– Bo tak rzeczywiście jest. Nie mają żadnego wyjścia: ani do przodu, w stronę Europy, ani do tyłu, w stronę Afryki czy Azji. Słyszałem, że pojawiła się propozycja wypłacenia migrantom po dwa tysiące euro, żeby tylko każdy z nich chciał wrócić do swoich krajów. Ale oni tego nie zrobią, bo wiedzą, że to, co ich czeka, jest znacznie gorsze niż nadzieja, że może uda się przetrwać ten trudny czas i w końcu dotrzeć na kontynent. Na wyspach zobaczyłem też, że to jest zupełnie inna fala uchodźców, niż miało to miejsce kilka lat temu. Uchodźcy z Syrii czy Iraku są w mniejszości, głównie przybyli migranci z Afryki Subsaharyjskiej, są też Kurdowie i Afgańczycy.
Więc są tam nie tylko muzułmanie.
– Wielu z nich jest, ale też znaczną część stanowią chrześcijanie. Na Samos przypadała akurat Środa Popielcowa, liczona według kalendarza greckiego. W miejscowej kaplicy było kilku Greków, ale głównie na modlitwę przyszli migranci z obozu. Modliliśmy się wspólnie. Odprawiliśmy drogę krzyżową. To było niezwykłe doświadczenie, dla nich oddech normalności i przywróconej choć na chwilę godności. Przystępowali do spowiedzi, ale i wysłuchiwaliśmy historii ich życia, opowieści o przyczynach ucieczki. Uciekają głównie przed biedą, brakiem perspektyw, ale też przed przymusowym wcieleniem do armii, w której kazano by im walczyć w niekończących się wojnach przez wiele lat.
Nie są tym europejskim „przyjęciem” rozczarowani? Spodziewali się aż takich trudności?
– Niektórzy mówili o swoich wątpliwościach, czy rzeczywiście ucieczka była dobrą decyzją. Zwykle mówią jednak, że to, co jest tutaj, i tak jest lepsze od stanu niepewności i braku perspektyw, jaki przeżywali w Afryce. Nie można więc się dziwić, że czasami napięcia tego oczekiwania niektórzy z nich nie wytrzymują i zdarzają się akty wandalizmu czy przemocy.
Próbuję sobie wyobrazić, co czuje miejscowa ludność.
– Grecy nie są przeciwni migrantom. Rozumieją, że oni uciekają przed prześladowaniami, wojną czy okrutną biedą. Tylko że teraz nastąpiło przesilenie. Nie wytrzymują tego braku reakcji Europy i swoistej niewiedzy, co dalej. Obawiają się, że migranci pozostaną. To zrozumiałe. Teraz chyba patrzą na swoich „gości” jak na potencjalnych nosicieli koronawirusa. To jest tykająca bomba. Skrajne organizacje nacjonalistyczne zabiegają o to, aby całkowicie zlikwidować obozy. Uważają, że należy bronić narodowej tożsamości Greków przez zamykanie granic dla uchodźców. Nie wydaje mi się, żeby większość ludności to zdanie podzielała.
Nadal zastanawiam się, co my, Polacy, powinniśmy zrobić?
– Wróciłem do Polski bezradny. Bo co my teraz możemy zrobić, gdy jest epidemia? To czekanie jest przerażające. Oni się tam wykończą. Nie umiem wyobrazić sobie, że Europa zbuduje tam nagle szpital polowy i będzie pomagać. Mamy kłopot z pomocą między państwami w Europie w walce z wirusem.
No, ale ktoś na miejscu im pomaga?
– Są oczywiście organizacje, wolontariusze czy fundacje z całego świata, które próbują coś robić. Także z Polski. Bardzo aktywna jest organizacja „Lekarze bez granic” czy Wspólnota Sant’Egidio, która robi to wręcz modelowo. Miejscowe instytucje również starają się pomagać. Wzrusza pomoc jednej z fundacji z Poznania, która regularnie organizuje transporty np. butów. Naszym kontaktem jest ks. Ryszard Taraszkiewicz, tamtejszy proboszcz, przez którego kierujemy pomoc. Ale to wszystko to zaledwie kropla w morzu potrzeb.
W rozmowie dla „Przewodnika” Daniela Pompei, odpowiedzialna we Włoszech za projekt korytarzy humanitarnych, powiedziała, że jest tam bardzo wiele osób nieletnich.
– Różne są dane, ale mówi się o około trzech tysiącach osieroconych dzieci, połowa populacji w obozach jest poniżej 18. roku życia. Im szczególnie potrzebna jest konkretna pomoc, potrzebne są korytarze humanitarne. A my nic nie możemy zrobić. Jarosław Bittel podsunął pomysł z dramatycznego apelu Caritas Internationalis o przyjęcie sierot – dzieci uchodźców z obozów na greckich wyspach, które straciły całe swoje rodziny. Może tak.
Jeśli nic dla nich nie możemy zrobić, to na co liczą sami migranci?
– Na szczęśliwe dla nich zakończenie procedur lub na dalszą ucieczkę np. promem. Ale straże graniczne Grecji są bardzo zdeterminowane, aby im na to nie pozwolić. Napływające łodzie z Turcji są z kolei odpychane przez straż grecką. Musimy odczekać epidemię, teraz nikt nie zdecyduje się na jakikolwiek krok w ich sprawie. Tylko że z drugiej strony, czy my, Europejczycy, mamy prawo skazywać ich na tkwienie w miejscu, które za chwilę stanie się zapalnikiem przemocy i epicentrum COVID-19? Zobaczymy ich wściekłość, agresję i rzucane kamienie.
Chyba w ogóle mamy tendencję do odczłowieczania migrantów. Mówimy o problemie uchodźczym albo o fali migrantów. A oni są po prostu ludźmi. I dlatego też różnie reagują na stres.
– Każdy z nich ma za sobą dramat rozstania z ojczyzną i najbliższymi. Dlatego tak ważny jest dla nich telefon komórkowy. Rozmawiają ze swoimi rodzinami i z tymi, którzy czekają na nich we Francji czy Niemczech. Opowiadają o tym, jak utknęli pomiędzy światami. Ogromnie się z tego powodu boją. I naprawdę tęsknią za bliskimi. Popadają z tego powodu w stany depresyjne, zwłaszcza dzieci. Poza tym w komórkach oglądają inny świat. To on rozbudza ich marzenia.
Jeśli w możliwości udzielenia im pomocy również my utkwiliśmy w martwym punkcie, to co dalej?
– Im potrzebne są znaki nadziei. Bardzo podziwiam księdza Macieja, dyrektora Caritas ze Szczecina, który tam pomaga. Jego wielki i jedyny bagaż tym razem był pełen szalików i czapek, wydzierganych przez seniorów z jego archidiecezji, które wiózł dla emigrantów. I myślałem sobie, że to niewiele da, że może wystarczy zabrać tam jakieś pieniądze. To jest konieczne, ale kiedy zobaczyłem, w jaki sposób migranci reagowali na ten prezent, nie miałem wątpliwości. Im potrzebne są znaki solidarności, takie, które będą przywracać im godność. Dlatego każda tego typu pomoc jest naprawdę potrzebna. Szukajmy odpowiedzi na słowa Jezusa w czasach zarazy: „Byłem obcy, a przyjęliście Mnie”.