Jedna z pierwszych historyjek dotyczy niezwykłego nawrócenia paryskiego Żyda Abrahama. Boccaccio, złośliwy obserwator swojej epoki, a zarazem krytyk zepsucia wśród ówczesnego duchowieństwa, przedstawia przewrotną historię kupca, który namawiany przez przyjaciela do przyjęcia chrześcijaństwa, postanawia najpierw odwiedzić Rzym. Jego przyjaciel przeraził się tym pomysłem, wiedząc, że wówczas delikatnie rzecz ujmując, część kleru nie trzymała się dziesięciu przykazań. Abraham jednak pojechał do Rzymu i przyglądał się, jak funkcjonuje Kościół. Po powrocie spotkał się ze swym przyjacielem i oznajmił, że natychmiast chce przyjąć chrzest. Uznał, że skoro mimo zła czynionego przez ludzi Kościoła „wasza wiara coraz bardziej się rozpowszechnia i coraz jaśniejszą i doskonalszą się stanie, tedy musiał Duch Święty w nią wstąpić, aby stanęła wyżej od wszystkich wiar świata”. Bóg chrześcijański, według kupca Abrahama, musi być rzeczywiście potężny, skoro mimo błędów Kościoła, wiara się rozwija.
Oczywiście opowiastka Boccaccia o Abrahamie miała być złośliwością. Ale opowiedzianą przez historię nawrócenia. Nie wiem, czy dziś wiele jest osób, które jak kupiec Abraham nawracają się na chrześcijaństwo, widząc błędy i winy ludzi Kościoła. Ale czas zarazy to moment, w którym wiele osób zaczyna myśleć nie tylko o codzienności, lecz również o sensie swojego życia, o tym, czy nasza ziemska rzeczywistość to wszystko, czy istnieje jakaś rzeczywistość nadprzyrodzona. Z pewnością wiele osób zadaje dziś pytania: dlaczego? Dlaczego na świat przyszła ta zaraza? Dlaczego istnieje zło? Jaki plan ma Bóg wobec świata, skoro pozwala, by to zło rozszerzało się po całym świecie.
Może więc warto się zastanowić nad tym, jakim przykładem dla tych wszystkich, których serca nurtują te niezwykłe wątpliwości, którzy mają dziś szansę na to, by spotkać Boga, są ci, którzy mienią się chrześcijanami. W przeciwieństwie do Boccaccia nie zamierzam wytykać błędów hierarchów czy księży. Zamiast bić się w cudze piersi, skupmy się na Kościele w tym szerszym znaczeniu – czy my, wierni, jakoś tam publicznie identyfikujący się z Kościołem, nie stajemy się dla innych zgorszeniem? Czy w naszym codziennym życiu dla innych stajemy się dobrym znakiem, czy raczej patrząc na nas myślą sobie jak ten kupiec Abraham – wielki musi być ten Bóg, skoro Kościół istnieje już tyle lat, mając tak rozczarowujących wiernych? Tyle że dziś raczej to nasze winy i zachowania – zarówno w codziennych relacjach z innymi ludźmi prywatnie, jak też publicznie – czy to na ulicy, czy w mediach społecznościowych – mogą raczej stać się powodem odwrócenia od Kościoła. I zamiast pomóc komuś wykorzystać szansę, jaką dają duchowe rozterki pojawiające się w czasie pandemii, naszym zachowaniem kogoś od Kościoła tylko odepchniemy. Może więc wykorzystać tę pandemię i do przemyślenia własnego zachowania pod tym względem?