Nie możemy dać niczego, czego nie otrzymaliśmy. Pierwszym krokiem zrobionym w kierunku dawania jest pogodzenie się ze swoim losem, zaakceptowanie swych talentów, temperamentu, swych rodziców, pochodzenia, narodowości, koloru skóry, dzieciństwa, najróżniejszych wydarzeń życiowych. Ale trzeba też zrobić kolejne kroki i wszystko to, co otrzymaliśmy, pobłogosławić, czyli faktycznie przyjąć, uznać za dobre i na tyle wartościowe, że można tym dzielić się z innymi. Tak jak wspomniany w pierwszym odcinku naszych rozważań Janek Mela po strasznym wypadku, w którym stracił rękę i nogę, przyjął w końcu swoje ograniczenia. Nie była to szybka i łatwa droga, ale po wielu zmaganiach odkrył, że właśnie te ograniczenia mogą stać się motorem napędowym do najbardziej sensownych działań. Nie tylko zdobył dwa bieguny, ale założył fundację „Poza Horyzonty”, która niesie pomoc ludziom po amputacjach. Gdy kiedyś przyszedł do nich mężczyzna bez nogi z prośbą, aby mu zafundowali protezę, zaskoczony usłyszał niezwykłe pytanie: „A po co panu proteza?”. Patrzył jak wryty i wymamrotał: „Po to bym ją miał?”. To okazało się motywacją niewystarczającą. Po co mi moje talenty, uzdolnienia, wykształcenie i to wszystko? Jeśli tylko po to by było, to nie wiadomo po co.
Lęk przed stratą
Wchodząc w przestrzeń dawania, często pojawia się w nas lęk, że stracimy. Mały chłopiec, który próbuje oddać przyjacielowi z podwórka ulubiony samochodzik nierzadko musi przejść przez mękę utraty. Ale z żalu straty szybko wyłania się głębokie poczucie sensu tego dziecięcego gestu zakotwiczone w błyszczących radością i zdumieniem oczach podwórkowego przyjaciela. A nazajutrz dalej bawią się wspólnie tym samym samochodzikiem.
Chrystus zanim rozdał chleb na ostatniej wieczerzy, połamał go. Gdy chcemy coś dać z siebie, może wiązać się to z bólem, ze złamaniem, a raczej z przełamaniem naszych ludzkich paradygmatów na rzecz Boskiej filozofii. Tak wygląda wędrówka ku życiu, wędrówka do postawy dawania. Tam odnajdujemy sens naszej ludzkiej egzystencji. W wymiarze Boskim okazuje się, że dając, nie tracę. Jak Abraham idąc ofiarować swego syna, wcale go nie stracił, jak Chrystus oddając swoje życie na krzyżu, nie traci go. Zarówno Abraham, jak i Chrystus wracają ze swej góry ofiarowania przemienieni. Mają to, co oddali. Niektórzy myśliciele chrześcijańscy twierdzą, że naprawdę posiadamy tylko to, co oddaliśmy, albo to, co zostało nam dane. To, co kupione, jest bardzo nietrwałe i może zniknąć w każdym momencie. Kupiony rower mogą nam ukraść, kupiony dom może spłonąć, kupiony komputer może się zepsuć. Co nie znaczy, że podarowanego samochodu nikt mi nie ukradnie. Owszem może pewnego dnia zniknąć z przydomowego parkingu, ale nikt nie odbierze mi tej radości, że zostałem obdarowany, nawet jeśli po podarunku zostało tylko wolne miejsce. Naprawdę mam to, co oddałem oraz to, co ktoś w miłości mi oddał.
W Eucharystii składamy Bogu w ofierze chleb i wino, ale one nie znikają, lecz zostają przemienione. Oddajemy je po to, by otrzymać przemienione – pobłogosławione i połamane.
Jeśli czytając ten tekst, coś cię zaciekawi i podzielisz się tym ze swoim dobrym znajomym, to zobaczysz, że ta myśl zostanie z tobą, stanie się twoją myślą, bo ją komuś dałeś. To zdanie stanie się darem dla kogoś. Mamy to, co oddaliśmy. Kto oddaje swoje życie, nie straci go.
Prezent to jeszcze nie dar
Warto nauczyć się odróżniać dar od prezentu. Tam, gdzie człowiek nie chce dać siebie, zaczyna się świat prezentów. „Im droższe i bardziej skomplikowane, tym większą zasłaniają pustkę” – jak mawiał ks. Krzysztof Grzywocz. Bardzo często w oczach dzieci, których pokoik wygląda jak sklep z zabawkami, można odczytać tęsknotę za obecnością człowieka. Dzieci te są często smutne i znudzone otwieraniem kolejnego pudełka. Często im więcej rodzice pieniędzy i inwencji wkładają w prezenty, tym bardziej chcą ukryć w nich swoje oddalenie, swoją nieobecność. Takie dzieci na powitanie nie pytają: „Co będziemy robili? Jak długo ze mną będziesz?”, tylko: „A co mi przyniosłeś? Co dla mnie masz?”. Nie wierzą, że ktoś przyszedł, by z nimi być, by dać swoją obecność, siebie samego. Powstaje kult prezentów. Dzieci bardziej łączą się z rzeczami niż z osobami. Każdy kolejny upominek musi być większy, by uśmierzyć – często już nieuświadomiony – głód spotkania z człowiekiem. Życie w takim świecie prezentów to życie w przenikliwej samotności, pełne cierpienia i poczucia odrzucenia. Tymczasem, wspólnie spędzany czas, bliskość, serdeczność czy radość bycia razem nie potrzebują żadnych wielkich prezentów. Każdy człowiek najbardziej potrzebuje drugiego, jego prostej obecności, a tego nie można dostać w zapakowanym pudełku. Drugi człowiek może mi siebie co najwyżej ofiarować. Tego nie da się kupić za żadną cenę. Stos prezentów może nawet przysłaniać cenną perłę, jaką jest prosta obecność zwykłego człowieka, który ma puste ręce, ale potrafi patrzeć w oczy, patrzeć z zainteresowaniem i podziwem. Mówi: „Do ciebie przyszedłem, co chcesz byśmy razem zrobili. Jestem dla ciebie. Daję ci w darze siebie”. Ktoś taki nie musi przynosić żadnych prezentów.
Chrystus nie przychodzi do nas, dźwigając kolorowe pudła wielkich podarunków, by pokazać, jak bardzo nas kocha, ale ofiaruje nam siebie samego i to pod postacią małego kawałka chleba, który nic nie kosztuje, by nie przysłonić tego, co najcenniejsze – Jego serdecznej obecności. Kruchy kawałek chleba wystarczy, by wyrazić swoją realną obecność.
*
W nadchodzące święta, gdy staniemy w blasku świec wokół stołu zastawionego prostymi tradycyjnymi potrawami, być może i nam wystarczy coś niewielkiego, by wyrazić to, co najważniejsze, czyli naszą radość z tego, że jesteśmy razem. Może największym wydarzeniem będą piękne, szczere rozmowy, śpiew kolęd i tęsknota za tymi, którzy są daleko. A niewielkie, skromne upominki będą nam tylko przypominały, że tak naprawdę to my jesteśmy darem dla siebie.