Twoja nowa płyta, nagrana razem z Elżbietą Rojek, jest jak gdyby kontynuacją poprzedniej zatytułowanej Wieloma językami, bo obie odnoszą się wprost do wielokulturowości, jaka przed wojną charakteryzowała Podlasie. Czy ta wielokulturowość jest jeszcze zauważalna? Czy jako białostoczanka doświadczyłaś jej?
– W Białymstoku było kilka cerkwi. Sporo moich przyjaciół należało do Bractwa Młodzieży Prawosławnej (to taka prawosławna „Oaza”) czy do chórów cerkiewnych. Ten rodzaj śpiewu niezwykle mi się podobał, przesiadywałam pod cerkwią i podsłuchiwałam te śpiewy. Ale tak naprawdę w samym Białymstoku ta wielokulturowość była mniej odczuwalna niż na peryferiach regionu, gdzie mówiło się w dialekcie białoruskim i ukraińskim. I to już pierwsze wsie na wschód od Białegostoku – gdzie, jak to rozpisywali się felietoniści – zaczynała się ta „metafizyka pogranicza”. Im dalej ku granicy – tym ciekawiej. Rozciągała się tam „polska egzotyczna”. Szukaliśmy więc śladów jaćwingów, nasłuchiwaliśmy języka litewskiego, czytaliśmy Miłosza, który o tym dużo pisał, chodziliśmy po opustoszałych synagogach, jeździliśmy zwiedzać drewniane meczety czy na święto Jordanu nad Narew zobaczyć, jak w styczniu przy wtórze śpiewów procesji najdzielniejsi z wiernych prawosławnych kąpią się w niej na pamiątkę chrztu pańskiego. Ale dopiero kiedy wyjechałam, to zaczęłam tak na dobre badać skalę tej wielokulturowości. Zobaczyłam też, jakim atutem w mojej własnej twórczości może być to, że jestem osłuchana z tym wszystkim. Miałam wrażenie, że to mnie bardzo wzbogaca jako artystę i jako człowieka.
Teraz zainteresowała Cię różnorodność religijna Podlasia. Właściwie można powiedzieć, że nagrałaś płytę religijną, znajdując w tej różnorodności wspólny mianownik: Bóg jest jeden.
– Trafiłaś w sedno. Stąd tytuł płyty: Jeden – wiele. Jeden Bóg – wiele form chwały, wiele form oddawania Mu czci, wiele sposobów ujęcia nadprzyrodzonego piękna, Jego geniuszu, wiele formuł na wyrażenie najwyższej afirmacji, jaka Mu przynależy. Chciałam, żeby na tej płycie ta wielość nie różniła. Chciałam, żeby odbiorca tej płyty odczuł radość z tego, że Najwyższy Majestat znajduje tu, na ziemi, tak wiele form i stylistyk, przez które przez te wszystkie wieki płynie do Niego z różnych świątyń hymn stworzenia. Trochę z tego, o czym mówię, doświadczyłam w Taizé, do którego jeździłam kiedyś często. Ekumeniczny efekt tego miejsca wynika z prostoty, z jaką mnisi adaptują z poszczególnych tradycji religijnych różne formy ikonograficzne i muzyczne. I tworzą bardzo prostą syntezę w postaci krótkich i pięknych kanonów. Te ich pieśni mają niewiele słów, a ich główną siłą jest muzyka, która ma to do siebie, że nie dzieli, a łączy ludzi w poszczególnych głosach. Śpiewający ludzie reprezentujący różne religie mogą współbrzmieć i cieszyć się tym zjednoczeniem, gdyż wspólnie tworzą piękno tym swoim śpiewaniem. I to piękno odnosi się do Najwyższego w sposób prosty, bezpośredni i emocjonalny. Ten przekaz jest czystą afirmacją. Innym wspólnym mianownikiem miała więc się stać na mojej płycie muzyka i przestrzeń, w jaką nas ta muzyka zabierze. Oczywiście u mnie ta muzyka jest zupełnie inna niż w kanonach z Taizé. U mnie jest ekstatyczna, rytualna, emocjonalna, trochę korzenna, trochę dzika. Ale gdzieś w zamyśle przyświecała mi ta sama intencja. Mam nadzieję, że ta płyta będzie budowała mosty ponad podziałami. A czy to się udało – już nie mnie oceniać.
Czym kierowałyście się z Elżbietą Rojek w wyborze pieśni?
– Najpierw wiele razy spotykałyśmy się i rozmawiałyśmy, jak chcemy tę płytę zrobić. Żeby była jak najbardziej uniwersalna, by nie była typowo pobożnościową płytą, ale żeby była bliska doświadczeniu, prawdziwa. Obie miałyśmy doświadczenie w teatrze „Gardzienice”, zakorzenionym w teatrze rytuału i wiedziałyśmy, że gdzieś w głębi odczuwamy podobnie. Wymieniałyśmy się przeróżnymi nagraniami, wiedziałyśmy, że chciałybyśmy nagrać płytę sakralną. Wiedziałyśmy, że warto zakorzenić tę selekcję w czymś, co jest lokalne, żeby nie odlecieć gdzieś w abstrakcje, że trzeba trzymać się jakichś ram, mapy, jakiegoś choćby krajobrazu. Więc punkt wyjścia, na który cały czas naciskałam, to było Podlasie. Kluczem tego wyboru było występowanie tych religii na Podlasiu i wielowiekowa ich obecność, jaka zaznaczyła się w architekturze i kulturze i tradycjach tego skrawka świata.
Szczególnie interesujące wydają mi się pieśni śpiewane w obrządku katolickim, z różnych epok, ale obie mocno zakorzenione w tradycji katolickiej: Kiedy ranne wstają zorze i Idzie mój Pan. Zaskoczyło mnie, że obie są też związane z tradycją żydowską.
– Tak. Melodia do Kiedy ranne wstają zorze została pożyczona przez Żydów do pieśni szabasowej Lekha dodi. Ulice, domy, niekiedy nawet świątynie sąsiadowały ze sobą. I tak też wierni podsłuchiwali sobie pieśni i adaptowali je do swoich celów. Pożyczaliśmy i my – katolicy. Tak jest z Idzie mój Pan. Niewielu katolików zdaje sobie sprawę, że ta pieśń ma melodię pożyczoną z nigunu, czyli bezsłownej pieśni żydowskiej. W tradycji chasydzkiej chwalono Boga, nie wypowiadając jego imienia. Śpiewano pojedyncze sylaby, takie jak „bo bo boj”, które miały wyrażać nabożną radość, afirmację, cześć. I ta melodia świetnie się sprawdza w naszej pieśni komunijnej!
Śpiewasz w jidysz, w starocerkiewnosłowiańskim, po polsku oczywiście, po łacinie, rosyjsku, arabsku, w farsi, a nawet w języku esperanto. To ostatnie jest dość zaskakujące – to chyba jedyna okazja, żeby posłuchać psalmu w esperanto. Dlaczego w ogóle sięgnęłaś po ten język?
– Biblia była pierwszą księgą przetłumaczoną na esperanto. Zamenhof pochodzący z Białegostoku wymyślił ten język pod koniec XIX w. pod wpływem frustracji, jaka się w nim rodziła, gdy widział ludzi różnych narodowości niemogących się ze sobą dogadać. Marzył o języku, który sprawi, że ludzie będą się mogli porozumieć, wierzył, że dzięki temu narzędziu będzie mniej wojen, że to będzie uniwersalne, nienależące do żadnej narodowości narzędzie komunikacji, które pomoże w budowaniu pokoju na świecie i porozumienia między różnymi kulturami. I stąd pomysł na wdrożenie psalmu w esperanto do tej płyty.
Jak się czujesz w takim mistycznym repertuarze?
– Czuję się dwojako. Z jednej strony jak u siebie w domu. Bo ja od dawna zaczytywałam się w pismach mistyków. Czytałam Jana od Krzyża, Eckharta, Simone Weil, Teresę z Avila, św. Augustyna, apoftegmaty Ojców Pustyni czy też tych zupełnie współczesnych jak Merton, Bereza, Bolewski czy John Main. Mój doktorat poświęcony był kategorii wzniosłości w poezji – czyli takiej kategorii, która w sztuce pozwala na nazywanie niewyrażalnego, wiąże się z nazywaniem tego, czego nie da się nazwać, co wymyka się wszelkiemu opisowi – jest więc bliska religijnej mistyce. I tutaj muzyka jest dla mnie pięknym narzędziem – bo ona potrafi więcej niż słowo, którym zajmowałam się teoretycznie przez lat kilka, pisząc doktorat. Zajęłam się ostatecznie muzyką, która czasami pozwala wejść dalej w mistyczną głębię, pozwala niekiedy doświadczyć transgresji czy łaski wyjścia poza swoje nędzne człowiecze ramy. A z drugiej strony czuję się, jakbym zupełnie nie dorastała do takiego repertuaru, takiej tematyki, że moje życie, a już szczególnie moja codzienność, tak bardzo odbiega od tego wielkiego tematu. Więc: „jak u siebie w domu”, ale jednocześnie: „za wysokie progi na moje nogi”.
Karolina Cicha
Kompozytorka, wokalistka i multiinstrumentalistka rozpoznawalna dzięki oryginalnej technice gry na kilku instrumentach jednocześnie, przez wiele lat czołowa aktorka teatru „Gardzienice”