Znałem go od dawna. Spotykaliśmy się nieczęsto, lecz wszędzie tam, gdzie na hasła „chorał gregoriański” czy „dramat liturgiczny” zjeżdżali się ludzie tym sprawom nieobojętni. Maciek był na owych polach ekspertem. Aktor, który muzykę dawną nie tylko umiał zaśpiewać i zagrać, ale także sam udatnie tworzył repliki dawnych instrumentów. Do tego badacz, zapuszczający się w głębiny zapomnianej już wiedzy o starym chrześcijańskim obrzędzie i wydobywający stamtąd niejedną tajemnicę. Podróżnik, poszukujący bijących jeszcze tu i ówdzie źródeł naszej kultury. Pisarz, opisujący wyniki swoich dociekań piękną, klasyczną polszczyzną. Wreszcie niestrudzony organizator festiwalu „Pieśń naszych korzeni”, który już od ćwierć wieku odbywa się w Jarosławiu nad Sanem.
Nazywałem Maćka „ambasadorem polskiej muzyki tradycyjnej”, gdyż nawiązywał on kontakty z artystami z całej Europy, konwersując z nimi po angielsku, francusku, włosku, chyba też po niemiecku, w których to językach poruszał się jak we własnym. Chciałoby się powiedzieć: człowiek renesansu. Ale Maćka lepiej by było nazwać człowiekiem średniowiecza. Tego dobrze rozumianego, światłego średniowiecza, którego chrześcijańskie wartości spajały ongiś Europę.
A przecież ta laurka nie oddaje tego, kim był jako człowiek. Maciek był wysoki i duży, ale bynajmniej nie tęgi. Przystojny, poruszał się z godnością i wypowiadał ze smakiem oraz powagą. Jednak pod maską tej powagi czaił się chochlik humoru. W swojej osobie Maciek harmonijnie łączył arystokratyczne poczucie dystansu do otaczającej go rzeczywistości z iskierką szaleństwa, która jest rozpoznawczym znakiem artysty. Obaj lubiliśmy dowcip pod tytułem: jaka jest najkrótsza definicja dżentelmena? To ktoś, kto umie grać na akordeonie. Ale tego nie robi. Maciek do owej definicji sam doskonale pasował. Był dżentelmenem w każdym calu. A na akordeonie chyba także grywał.
Wszyscy znajomi od dawna wiedzieli o trawiącej go chorobie. W pewnym momencie jej symptomy zanikły w sposób niezrozumiały dla lekarzy. Maciek w podzięce odbył pieszą pielgrzymkę do Rzymu. Niestety, w jakiś czas po powrocie choroba wróciła. Znowu zaczęła się walka, potem hospicjum, potem śmierć.
Nie widziałem się z nim w tym ostatnim okresie. Ale nie wydaje mi się, aby stał się człowiekiem zgorzkniałym, który rzuca w pustkę wypełnione żalem słowa: za co?! W ostatniej z nim rozmowie, nagranej na potrzeby festiwalu w Jarosławiu, w którym nie mógł już osobiście uczestniczyć, Maciek tajemniczo wspomina o cudach, jakich świadkami będziemy już niedługo. Z pewnością wierzył aż do końca i z tą wiarą odszedł na tamtą stronę. Tam, gdzie traci sens pojęcie tradycji i gdzie rozbrzmiewa najpiękniejsza, anielska muzyka.