Zaledwie 32 mln ludzi – tyle według szacunków ONZ już w 2050 r. będzie liczyć Polska. Jeśli czegoś z tym nie zrobimy, to w niedługim czasie zaczną spadać na nas wszelkie tego konsekwencje, z załamaniem się systemu ubezpieczeń społecznych na czele.
Obecny rząd słusznie wyszedł z założenia, że pierwsze kroki trzeba podjąć szybko. Przygotował program prosty i łatwy do wdrożenia, choć zakrojony na szeroką skalę, czyli „Rodzina 500 plus”. Przyniósł on efekty – w okresie 2015–2017 wskaźnik dzietności (liczba urodzonych dzieci przypadająca na jedną kobietę w wieku rozrodczym) wzrósł z 1,3 do 1,45. To jednak wciąż mało, bo do zastępowalności pokoleń potrzebny jest wskaźnik na poziomie 2,1. Tymczasem mamy już pierwsze sygnały, że jego potencjał może być ograniczony. W pierwszym półroczu tego roku urodziło się 194 tys. dzieci, czyli o 6 tys. mniej niż w analogicznym okresie roku poprzedniego. Jeśli ten trend się utrzyma, w 2018 r. znów spadniemy poniżej progu 400 tys. urodzeń.
Zasoby budżetowe są ograniczone, kolejne programy muszą być więc już węższe, lecz dokładniej wycelowane.
Wychowanie dzieci to praca
Jednym z takich pomysłów jest ogłoszony właśnie projekt tzw. emerytur matczynych. Do świadczeń tych miałyby być uprawnione matki, które wychowały czwórkę lub więcej dzieci i nie zapewniły sobie emerytury przynajmniej na minimalnym poziomie. Wysokość świadczenia będzie wynosić dokładnie tyle, ile wynosi emerytura minimalna, czyli według stanu na 2018 r. – 1030 zł. Wbrew przyjętej nazwie świadczenia, nie będzie ono zarezerwowane tylko dla matek – uprawnieni będą do nich także ojcowie bez prawa do emerytury minimalnej, jeśli matka przestała wychowywać dzieci lub zmarła. Wiek uprawniający do świadczenia oczywiście będzie identyczny, jak powszechny wiek emerytalny: 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn. Osoba, której sąd odbierze lub ograniczy prawa rodzicielskie, nie będzie uprawniona do świadczenia. Według szacunków rządu, do emerytury matczynej uprawnionych będzie około 80 tys. osób, a cały koszt dla budżetu wyniesie około 730 mln złotych. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, o świadczenie będzie można się ubiegać od przyszłego roku.
Jak widać, projekt ten jest zupełnie nieporównywalny skalą z „500 plus”, którego roczny koszt wynosi około 24 mld zł. Będzie też dotyczył zdecydowanie węższej grupy osób. Mimo to może przynieść dobre efekty. I to przede wszystkim w sferze świadomości. Po pierwsze pokaże, że państwo docenia posiadanie wielu dzieci. Być może przyczyni się to do obalenia ciągle aktualnego fałszywego stereotypu, że rodziny wielodzietne to rodziny patologiczne. Po drugie – chyba nawet ważniejsze – odmieni też powszechne spojrzenie na wychowywanie dzieci, które poza wszystkim innym jest także ciężką i wymagającą pracą. Tymczasem w oczach wielu Polaków wychowywanie kilkorga dzieci jest zwyczajnym „siedzeniem w domu”. Przyznanie emerytur, czyli świadczeń przysługujących za wieloletnią pracę, matkom czwórki dzieci, odczaruje ten fałszywy obraz.
Żłobkowa posucha
Emerytury matczyne dowartościują matki, które poświęcają swoją karierę zawodową i skupiają się na wychowywaniu dzieci. Jednak dziś w większości polskich rodzin oboje rodziców pracuje. Trwałe zwiększenie dzietności wśród Polek i Polaków wymaga wytworzenia swoistej mody na posiadanie dwójki lub trójki dzieci – także w tych domach, w których oboje rodziców chce się spełniać zawodowo. Podobną modę udało się wytworzyć we Francji, gdzie posiadanie trójki dzieci nie jest niczym niezwykłym.
Do tego celu trzeba już stworzyć bardziej wyszukane instrumenty, bo dobrze zarabiających rodziców – a takich jest coraz więcej – nie skusi ani emerytura minimalna, ani nawet dodatkowe świadczenie na dziecko. Dla nich priorytetem jest łączenie rodzicielstwa z pracą. Potrzebują więc usług publicznych, które im w tym pomogą, takich jak chociażby przedszkola otwarte do późniejszych godzin, zajęcia pozalekcyjne dla uczniów czy kolonie miejskie w trakcie wakacji, bo najbardziej aktywni rodzice rzadko kończą pracę o godz. 16.00.
O ile oferty przedszkoli czy szkół w miarę się poprawiły, to nadal fatalna w Polsce jest opieka żłobkowa. W 2017 r. wszystkie żłobki i kluby dziecięce dysponowały 106 tysiącami miejsc. W porównaniu do poprzedniego roku to wzrost o 15 proc. Na papierze taka dynamika wzrostu wygląda nieźle. Problem w tym, że skala zapóźnień wymaga dużo szybszych zmian. Z ponad stu tysięcy miejsc mniej niż połowa miejsc znajdowała się w żłobkach publicznych, które zwykle są dużo tańsze niż prywatne placówki. Mimo to i tak we wszystkich województwach niemal wszystkie miejsca są zajęte. Nawet jeśli w niektórych regionach (np. w Wielkopolsce) wolnych było kilkaset miejsc, to wynikało to raczej z nieoptymalnego rozmieszczenia geograficznego niż z braku chętnych.
Najwięcej dzieci do lat trzech chodzi do żłobka lub klubu dziecięcego w dolnośląskim (14 proc.) oraz opolskim (12,5 proc). Jak widać, nawet w najlepszych pod tym względem województwach sytuacja wygląda mizernie. A przecież są też takie województwa jak warmińsko-mazurskie, w którym do żłobków chodzi zaledwie niecałe 6 proc. dzieci w wieku do lat trzech.
Skomplikowany mechanizm
Głównym programem mającym zmienić tę dramatyczną wręcz sytuację jest zapoczątkowany jeszcze przez Platformę Obywatelską i PSL program „Maluch plus”. Trzeba oddać Zjednoczonej Prawicy, że podeszła do sprawy poważnie i zwiększyła dostępne w programie środki trzykrotnie – do 450 mln zł przewidzianych na ten cel w tym i przyszłym roku. „Maluch plus” jest programem skierowanym przede wszystkim do gmin, powiatów oraz województw, które mogą się starać o dofinansowanie nowo tworzonych miejsc w żłobkach na swoim terenie. W jednym z modułów o środki mogą się też starać zresztą podmioty innego rodzaju.
Bardzo duży wzrost dostępnych środków w tym i przyszłym roku może nastrajać pozytywnie – skoro trzykrotnie mniejsza ilość pieniędzy pozwoliła na osiągnięcie 15-procentowego wzrostu liczby miejsc w żłobkach w 2017 r., można oczekiwać, że w tym będzie jeszcze lepiej. Niestety, nawet zakładając pozytywny scenariusz i wzrost liczby miejsc w żłobkach o 25 proc., to i tak minie dobrych parę lat, zanim sytuacja w tym zakresie stanie się satysfakcjonująca.
Polityka prorodzinna jest jedną z najtrudniejszych polityk publicznych, gdyż dotyka jednej z najbardziej intymnych sfer życia, czyli decyzji o posiadaniu dzieci. Ta specyfika sprawia, że często bardzo trudno powiedzieć, co do końca przyniosło efekty. Dlaczego w czasach PRL, które były trudniejsze ekonomicznie, rodziło się czasem nawet dwukrotnie więcej dzieci niż we w miarę zasobnej III RP z drugiej dekady XXI w.? Dlaczego we Francji współczynnik dzietności jest przyzwoity, ale już w Niemczech nie? O te odpowiedzi spierają się najlepsi demografowie. Dlatego też polityka prorodzinna musi być zbiorem wielu programów skierowanych do różnych grup społecznych.
„500 plus” miał jedną niezaprzeczalną zaletę (poza innymi) – można było go uruchomić szybko i skierować do szerokiej grupy osób. Teraz jednak czas na instrumenty bardziej wyszukane, które będą wymagać większej pracy koncepcyjnej i przyniosą efekty po dłuższym czasie. Jeśli ich nie wdrożymy, w połowie wieku będziemy krajem 30-milionowym.