Gdy wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej Barbara Socha ogłosiła w Radiu Wnet, że liczba urodzeń nie tylko już raczej nie wzrośnie, ale wręcz spadnie, w sieci zawrzało. Uznano tę wypowiedź za oficjalne przyznanie się rządu do porażki jego flagowego programu, czyli „Rodziny 500 plus”. W gruncie rzeczy jednak Barbara Socha nie powiedziała niczego niezwykłego. To, że liczba urodzeń będzie w nadchodzących latach spadać, jest raczej powszechnie znane. Ten spadek sam w sobie nie oznacza też, że program nie działa, bo bez niego mogło być przecież znacznie gorzej. Na liczbę urodzeń wpływa mnóstwo czynników, a niektóre z nich mają źródła kilkadziesiąt lat temu. Żeby odpowiedzieć na pytanie, jak będzie wyglądać demografia Polski w najbliższych dekadach, a także czy możemy z nią zrobić więcej niż do tej pory, trzeba sięgnąć do czasów zaraz po wojnie.
Dwa boomy i depresja
Z II wojny światowej wyszliśmy z zupełnie rozbitym społeczeństwem i zniszczonymi fundamentami państwowości. W 1946 r. Polska liczyła 24 mln mieszkańców, czyli ponad 10 mln mniej niż przed wojną. W niestabilnej sytuacji społecznej i międzynarodowej najpewniejsze oparcie daje rodzina, a najbezpieczniejszą inwestycją są dzieci, więc nic dziwnego, że Polki i Polacy zaczęli masowo wiązać się w pary i płodzić potomstwo. Tak było zresztą także w innych krajach świata. Dlatego też szybko po wojnie na całym świecie nastąpił boom demograficzny, a pokolenie urodzone w tamtym okresie nazwano z angielska boomersami. W Polsce ten szczyt urodzeń trwał od lat 50. do początku lat 60. Liczba urodzeń dochodziła wtedy prawie do 800 tys. rocznie, a na jedną kobietę w wieku rozrodczym przypadało 3,61 dziecka. Współcześnie nawet wiele krajów arabskich nie ma takiego wskaźnika dzietności.
Gdy sytuacja już się ustabilizowała, liczba urodzeń spadła do 500–600 tys., a wskaźnik dzietności do 2,1. Jednak pokolenie boomersów – zdecydowanie najliczniejsze w historii Polski – dorosło i także zaczęło zakładać rodziny, choć już na znacznie mniejszą skalę. W sposób naturalny nastąpił wtedy kolejny boom demograficzny, a liczba urodzeń wzrosła w szczytowym momencie do 724 tysięcy. Narodziło się kolejne, bardzo liczne pokolenie milenialsów. Jednak nie oznaczało to wcale, że wystąpiły jakieś wyjątkowe okoliczności szczególnie skłaniające do posiadania dzieci. Pomimo tak dużej liczby urodzeń, wskaźnik dzietności wzrósł jedynie do 2,4, gdyż w wieku rozrodczym było największe liczebnie polskie pokolenie.
Gdy boomersi zaczęli systematycznie schodzić ze sceny płodzenia potomstwa, liczba urodzeń znów zaczęła spadać. Do tego doszły nabierające tempa przemiany cywilizacyjne, które zaczęły zachodzić już w latach 60. (przede wszystkim gremialne wchodzenie kobiet na rynek pracy). Spadek liczby urodzeń, który rozpoczął się de facto zaraz po szczycie z 1983 r., następował w bardzo podobnym tempie co ten z lat 60., jednak trwał dłużej, a więc sięgnął głębiej. Do aktywności zawodowej kobiet w przypadku milenialsów doszło jeszcze odkładanie decyzji prokreacyjnych na późniejszy okres, co było związane z ambicjami edukacyjnymi i chęcią ukończenia studiów, które młodzi Polacy kończą dużo częściej niż ich rodzice. Dlatego też kolejny dołek urodzeń nastąpił dopiero 20 lat po poprzednim szczycie, czyli w 2003 r., gdy krzywa urodzeń powinna już dawno piąć się w górę. W tymże roku urodziło się tylko 351 tys. dzieci (najmniej w powojennej historii Polski), a wskaźnik dzietności wyniósł ledwo 1,22 (również rekordowo mało).
Podejmowane próby
Gdy do polityków zaczęły docierać potencjalne konsekwencje zapaści demograficznej, ta trwała już w najlepsze od lat. Pierwszym w zasadzie rozwiązaniem prorodzinnym wprowadzonym w III RP było słynne becikowe, uchwalone podczas pierwszego rządu PiS (2005–2007). Jednokrotne świadczenie na noworodka w wysokości tysiąca złotych, co już wtedy nie było fortuną, nie mogło zmienić trwale trendów demograficznych. Kolejne rozwiązania zaczął wprowadzać rząd PO–PSL. Podczas rządów Donalda Tuska rozszerzono m.in. ulgi podatkowe na dzieci, dzięki którym obecnie można odliczyć od podatku nieco ponad tysiąc złotych na jedno dziecko (na trzecie to 2 tys., a na czwarte i każde kolejne 2,7 tys. zł).
W tamtym okresie wprowadzono także tzw. kosiniakowe (od nazwiska ówczesnego ministra pracy i polityki społecznej Kosiniaka-Kamysza). Umożliwia ono bezrobotnym kobietom lub studentkom, które nie mają prawa do zasiłku macierzyńskiego, otrzymywanie przez rok po porodzie świadczenia w wysokości tysiąca złotych (w przypadku ciąży mnogiej okres wypłacania świadczenia jest nieco dłuższy). Ówczesny rząd zainicjował także program „Maluch”, który dofinansowuje powstawanie miejsc opieki żłobkowej w gminach.
Oczywiście zdecydowanie największym pod względem środków budżetowych programem jest uruchomiona w kwietniu 2016 r. „Rodzina 500 plus”, która zapewnia rodzicom 500 zł na dziecko – początkowo od drugiego wzwyż, a od ubiegłego roku także na pierwsze. Pierwsza wersja programu kosztowała budżet około 25 mld zł rocznie, a po jego rozszerzeniu koszt wzrósł do ponad 40 mld. Jednak to niejedyne zmiany wprowadzone przez PiS. Rząd Morawieckiego trzykrotnie podniósł środki dostępne w programie „Maluch”, któremu także dopisano „plus” do nazwy. Oprócz tego wprowadzono również „emeryturę dla matek”, czyli świadczenie emerytalne w wysokości emerytury minimalnej dla kobiet, które nie uzbierały odpowiedniego stażu pracy, lecz urodziły co najmniej czwórkę dzieci.
Przeciętne efekty
Od dołka demograficznego w 2003 r. zanotowaliśmy dwa szczyty. Pierwszy miał miejsce w 2009 r., co było efektem przede wszystkim tego, że pokolenie milenialsów zaczęło wreszcie częściej podejmować decyzje prokreacyjne. Liczba urodzeń sięgnęła wtedy 418 tys. (najlepszy wynik w tym wieku), a wskaźnik dzietności wzrósł do 1,4. Jak widać, trudno to nawet porównać z dwoma wcześniejszymi boomami demograficznymi. Następnie liczba urodzeń znów spadła w okolice 370 tys., a wskaźnik dzietności spadł w 2015 r. do 1,32. Jednak tym razem nietypowo, w krótkim odstępie czasu, krzywa urodzeń od 2016 r. znów zaczęła piąć się w górę i nastąpił drugi szczyt. W 2017 r. liczba urodzeń znów przebiła 400 tys., a wskaźnik dzietności osiągnął 1,48, co było najwyższym wynikiem w tym wieku. Trudno tego nie wiązać z uruchomieniem „500 plus”. Od zakończenia wojny nie było ani jednej takiej sytuacji, w której nastąpiły dwa szczyty urodzeń ciągu niecałej dekady.
Problemem jest jednak to, że ten pozytywny efekt był niewielki oraz krótkotrwały. Od końca 2017 r. liczba urodzeń znów spada. W 2018 r. urodziło się już jedynie 388 tys. dzieci (wskaźnik dzietności 1,43), a w ubiegłym roku tylko 375 tys. Liczba zgonów zdecydowanie przewyższa liczbę urodzeń. W ubiegłym roku zmarło 410 tys. Polek i Polaków, tak więc liczba obywateli spadła o 35 tys., jeśli nie uwzględnić salda migracji. Od czasu zakończenia wojny nigdy jeszcze różnica w liczbie zgonów i urodzeń nie była tak wielka.
Tu trzeba jednak zaznaczyć, że obecna liczba urodzeń zdecydowanie przewyższa prognozę GUS sprzed wprowadzenia „500 plus”. W 2017 r. przewyższyła ją o 56 tys., w kolejnym o 43 tys., a w ubiegłym o 33 tysiące. Można więc powiedzieć, że w ostatnich trzech latach zanotowaliśmy 132 tys. „nadplanowych” urodzeń.
Jak to wygląda na tle Europy? Najnowsze dane Eurostatu dotyczą 2017 r., gdy osiągnęliśmy drugi w tej dekadzie szczyt demograficzny. Mimo to polski wskaźnik dzietności 1,48 dosyć daleki jest od średniej unijnej, która wyniosła 1,59. W żadnym kraju UE dzietność nie osiągnęła poziomu 2,1, która gwarantuje zastępowalność pokoleń. Największa była we Francji (1,9) oraz w Szwecji (1,78). Tu warto jednak zaznaczyć, że część ekonomistów zwraca uwagę, iż GUS nie bierze pod uwagę emigracji tymczasowej, za to inne krajowe instytucje statystyczne to robią. Poza Polską tymczasowo przebywa wiele Polek w wieku rozrodczym, które zresztą często rodzą za granicą dzieci, więc ich rzeczywista liczba w kraju jest niższa. Według tych szacunków prawdziwy wskaźnik dzietności wynosi w Polsce około 1,6. To oczywiście samo w sobie jest marnym pocieszeniem, ale wskazuje na to, że pod względem chęci posiadania dzieci Polacy nie odstają od reszty narodów Europy.
Kultura nad polityką
Jak widać od czasu pierwszego powojennego boomu demograficznego działania polityków miały niewielki wpływ na polską demografię. Kolejne szczyty demograficzne były efektem głównie tego, że szczególnie liczebne pokolenia wchodziły w wiek rozrodczy. Każde kolejne pokolenie boomu było jednak zdecydowanie mniejsze, gdyż głównym czynnikiem wpływającym na polską demografię są zmiany kulturowe, które stopniowo zmniejszały chęć do posiadania dzieci.
Te zmiany wciąż następują. Mowa przede wszystkim o coraz większej aktywności zawodowej Polek. O ile w 2000 r. zatrudnienie miało 49 proc. Polek w wieku produkcyjnym, to w 2018 r. pracowało już 61 proc. Coraz większe ambicje edukacyjne oraz zawodowe kobiet sprawiają, że przesuwa się przeciętny wiek urodzenia pierwszego dziecka. Statystycznie w 2000 r. kobieta w Polsce rodziła pierwsze dziecko w wieku 24 lat, a w 2017 r. już w wieku 27 lat. Przesuwanie decyzji o pierwszym dziecku oczywiście odbija się na ogólnej liczbie urodzonych dzieci, gdyż na drugie lub trzecie może zwyczajnie nie starczyć czasu.
Widać to też po wskaźniku dzietności liczonym dla poszczególnych roczników, który dramatycznie spada. Według Human Fertility Database, w 2015 r. wskaźnik dzietności wśród 30-letnich Polek wynosił 0,8, a wśród 25-letnich zaledwie 0,3. Tymczasem gdy matki obecnych trzydziestolatek same były w ich wieku, to ich wskaźnik dzietności wynosił 1,6, a gdy miały 25 lat było to 1,2. Inaczej mówiąc, pokolenie boomersów decydowało się na dziecko w wieku 25 lat trzykrotnie częściej niż milenialsi. Ta przepaść pokazuje skalę zmian kulturowych, które zaszły w ostatnich kilku dekadach nie tylko w Polsce, ale w całym naszym regionie.
Oczywiście w związku z tym pojawiają się kolejne próby reform, które odwróciłyby ten niekorzystny dla demografii trend. „Gazeta Wyborcza” poinformowała, że w rządzie trwają prace nad powiązaniem wysokości emerytury z liczbą dzieci. Duża liczba dzieci zwiększałaby świadczenie, za to ich brak obniżał. Dosyć szybko Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej zaprzeczyło tym doniesieniom, twierdząc, że nie pracuje nad takim projektem. Warto jednak się nad nim pochylić, gdyż w międzyczasie było to szeroko dyskutowane. Jest wysoce wątpliwe, że takie rozwiązanie przyniosłoby oczekiwane rezultaty. Kobiety wybierają aktywność zawodową nie dlatego, a przynajmniej nie przede wszystkim, że chcą mieć zabezpieczenie na starość. W głównej mierze chcą rozwijać swoje umiejętności, czerpać satysfakcję z pracy i być niezależne. I nie ma w tym absolutnie niczego dziwnego. W takim jednak razie trudno założyć, że podwyższenie emerytury będzie skuteczną zachętą, by poświęcić przynajmniej część kariery dla wychowania trójki lub czwórki dzieci. Takie rozwiązanie byłoby jednak o tyle dobre, że wyrównałoby wysokość świadczeń matek, które z powodu przerw w okresach składkowych otrzymują je niższe.
Wpływ baby window na szanse zawodowe kobiet coraz częściej jest badany przez ekonomistów na świecie, choć jeszcze nie w Polsce. Urodzenie pierwszego dziecka obniża płace kobiety w długim terminie zwykle o jedną piątą (na zarobki mężczyzn nie ma to wpływu). Stosunkowo najmniej dziecko wpływa na płace pań w Szwecji, a najbardziej w Niemczech. Zapewne dlatego dzietność w Szwecji jest druga najwyższa w UE, a w Niemczech niższa niż unijna średnia. Wprowadzanie mechanizmów, dzięki którym posiadanie dzieci nie odbijałoby się na szansach zawodowych kobiet, jest więc obecnie chyba najlepszym sposobem na zwiększenie dzietności. Rozwiązań jest sporo. Obowiązkowe urlopy ojcowskie wyrównałyby pozycję negocjacyjną kobiet i mężczyzn na rynku. Zapewnienie każdemu dziecku powyżej pierwszego roku życia bezpłatnego miejsca w żłobku umożliwiłoby matkom szybki powrót na rynek pracy. Prawnie zakazane powinno być też pomijanie kobiet na urlopie macierzyńskim przy podwyżkach w ich zakładach pracy. Nowa polityka rodzinna powinna się składać z całej sieci tego typu ułatwień. Możemy raczej zapomnieć, że demografię w Polsce trwale i wyraźnie poprawi jedno duże rozwiązanie.
375 tys. dzieci urodziło się w Polsce w 2019 r. W tym czasie zmarło 410 tys. Polek i Polaków
1,48 to polski wskaźnik dzietności. Średnia unijna wynosi 1,59, ale w żadnym kraju UE dzietność nie osiągnęła poziomu 2,1, który gwarantuje zastępowalność pokoleń
27 lat – tyle statystycznie wynosi wiek kobiety rodzącej dziś w Polsce pierwsze dziecko. W 2000 r. były to 24 lata