Wprowadzony w kwietniu 2016 r. program „Rodzina 500 plus” od początku wzbudzał kontrowersje. Nic dziwnego: bez wątpienia oznaczał on, nie oceniając tu jeszcze jego skuteczności, przewrót kopernikański w polskiej polityce społecznej, w której do tej pory transfery pieniężne były ograniczone tylko do bardzo wąskiej grupy najbiedniejszych i ułamka bezrobotnych. Co więcej, były one niezwykle niskie, żeby nie powiedzieć głodowe. Uruchomienie „500 plus” niemalże od ręki podwoiło nakłady naszego państwa na politykę rodzinną. Dla części komentatorów, dla których przelewanie pieniędzy obywatelom nie mieściło się do tej pory w głowie, było ono więc niemałym szokiem, który skutkował powstawaniem wielu katastroficznych wizji.
Zapowiedź rozszerzenia od lipca programu także na pierwsze dziecko uruchomiło kolejną serię krytycznych opinii. Niezależnie od nich warto dokonać podsumowania dwóch i pół roku funkcjonowania programu. Rozciągnięcie od lipca świadczenia także na pierwsze dziecko jest ku temu doskonałą okazją.
Pokolenie 500 plus
Kluczowym celem wprowadzenia świadczeń na dzieci było zwiększenie się dzietności w Polsce, której groził – i zresztą nadal grozi – poważny kryzys demograficzny, mogący spowodować załamanie się systemu ubezpieczeń społecznych.
W 2015 r. liczba urodzeń sięgnęła dna i wyniosła 370 tysięcy. Jednak w kolejnych latach zaczęła szybko rosnąć – w 2016 r., a więc w pierwszym, niepełnym, roku obowiązywania „500 plus” wzrosła ona do ponad 380 tys., by w kolejnym sięgnąć 402 tys., co było najlepszym wynikiem od 2010 r. Niestety, w roku ubiegłym nastąpił spadek do 388 tys. W konsekwencji zanotowaliśmy ujemny przyrost naturalny, co oznacza, że liczba zgonów przewyższyła liczbę urodzeń (dokładnie o 26 tys. osób).
Liczba urodzeń w kolejnych latach może być jednak zwodniczym wskaźnikiem, gdyż poszczególne roczniki różnią się pod względem liczby kobiet. Lepszym jest wskaźnik dzietności, który pokazuje liczbę dzieci przypadających na jedną kobietę w wieku rozrodczym. A ten w latach 2015–2017 zdecydowanie się poprawił. W 2015 r. nasz wskaźnik dzietności wyniósł 1,32, co było przedostatnim wynikiem w Unii Europejskiej. Tylko w Portugalii statystyczna kobieta rodziła mniej dzieci. W 2017 r. wyniósł on już 1,48, dzięki czemu wyprzedziliśmy jeszcze Maltę, Hiszpanię, Cypr, Włochy, Grecję, Chorwację i Luksemburg. Tak duży wzrost był bez wątpienia sporym osiągnięciem, choć 1,48 to nadal daleko od 2,1, gwarantującego reprodukcję pokoleń. Niestety, nie ma jeszcze dostępnych danych za 2018 r., ale najpewniej wskaźnik ten nad Wisłą już się nie polepszył. Bardzo wysoki wzrost dzietności zaobserwowano szczególnie w dwóch grupach wiekowych: wśród kobiet w wieku 25–29 płodność (tj. liczba urodzeń na tysiąc kobiet) wzrosła w latach 2015–2017 z 88 do 99, a w grupie wiekowej 30–34 z 74 do 86.
Pozostaje jednak pytanie, jak duży realny wpływ na ten wzrost dzietności miało „500 plus”. Analitycy Instytutu Badań Strukturalnych (IBS), autorzy raportu „500 plus – ocena programu i propozycje zmian”, zauważają, że w okresie przed „500 plus” wprowadzono wiele innych rozwiązań ułatwiających decyzje prokreacyjne. Chodzi m.in. o „kosiniakowe” (zasiłek macierzyński dla matek bez pracy), rozszerzenie ulg podatkowych na dzieci czy o łatwiejszy dostęp do przedszkoli. Swoje zrobiła także bardzo duża poprawa na rynku pracy, która dała większą stabilność ekonomiczną rodzinom, co ma niebagatelne znaczenie w przypadku podejmowania decyzji o dziecku. Efekty zmian w polityce rodzinnej widać zwykle po kilku latach, więc według IBS przypisywanie „500 plus” wzrostu urodzeń jest nieuprawnione.
Bez wątpienia te czynniki również odegrały rolę. Jednak na decydujący wpływ „500 plus” na wzrost urodzeń i dzietności wskazuje inna liczba, zresztą też podana w raporcie IBS. Mianowicie za wzrost urodzeń w latach 2015–2017 odpowiadały przede wszystkim urodzenia drugie i trzecie. Tymczasem liczba urodzeń pierwszych, które nie były w tym czasie „subsydiowane” pięcioma setkami złotych miesięcznie, w wymienionych latach wręcz spadła – ze 174 do 173 tys. Trudno uznać za zbieg okoliczności, że urodzenia drugie wystrzeliły dokładnie w tym czasie, w którym zaczęto wypłacać świadczenia na drugie i kolejne dziecko.
Polki wciąż w pracy
Największym zarzutem wobec „500 plus”, który od początku wskazywali jego przeciwnicy, jest zniechęcanie do pracy. Problem ten ma dotyczyć szczególnie kobiet w wieku rozrodczym, a najbardziej tych mniej wykształconych, czyli mniej zarabiających. Doradca Wiosny Jakub Bierzyński, który 17 lipca dokonał na łamach „Rzeczpospolitej” frontalnego ataku na „500 plus”, nazywając go wręcz klęską, zwrócił uwagę, że w ciągu dwóch lat obowiązywania programu liczba pracujących kobiet spadła o 33 tysiące.
Tutaj znów jednak podawanie liczb bezwzględnych może prowadzić do błędnych wniosków, gdyż pokolenia starsze, wypadające z rynku pracy, mogą być większe niż te wchodzące. I tak dokładnie jest obecnie w Polsce. Dlatego lepiej podawać stopę zatrudnienia, czyli odsetek pracujących w całej grupie osób w wieku produkcyjnym. Według OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) stopa zatrudnienia kobiet w wieku produkcyjnym w ubiegłym roku była najwyższa w tym wieku i wyniosła 61 proc. W pierwszym kwartale 2019 r. znów minimalnie się podniosła. Jeszcze w 2015 r. wynosiła jedynie 57 proc., lecz od tamtego czasu co roku regularnie rosła. W 2003 r., gdy sięgnęła dna, wynosiła ledwie 46 proc., choć nie było wtedy ani „500 plus”, ani nawet żadnego z rozwiązań, które przywołali analitycy IBS. Mieliśmy za to wtedy rekordowe bezrobocie.
Warto też spojrzeć na liczbę biernych zawodowo, czyli osób, które nie tylko pracują, ale też pracy nie szukają i nie zamierzają tego robić – z różnych względów. W większości są to przypadki uzasadnione, np. przebywanie na emeryturze, niepełnosprawność albo edukacja. Na koniec I kwartału 2016 r., a więc zaraz przed wprowadzeniem „500 plus”, biernych zawodowo było 8,28 mln kobiet, a w ostatnim kwartale 2018 r. 8,26 mln. Zanotowano więc minimalny spadek liczby kobiet biernych zawodowo, choć przecież w międzyczasie – co w tym zakresie kluczowe – przywrócono niższy wiek emerytalny. Szczególnie było to widać w ostatnim kwartale 2017 r., gdy liczba biernych zawodowo kobiet okresowo skoczyła do 8,29 mln.
Problemy z biedą
Ważnym celem „500 plus” było zmniejszenie ubóstwa, szczególnie wśród dzieci. Bierzyński w swoim tekście realizację tego celu podsumował krótko: „początkowy sukces w walce z biedą zamienił się w porażkę”. Przywołał przy tym najnowsze dane GUS dotyczące zasięgu biedy w ubiegłym roku.
Rzeczywiście, w ubiegłym roku mieliśmy do czynienia z niespodziewanym wzrostem wszystkich trzech rodzajów ubóstwa, a co gorsza najbardziej wzrosło ubóstwo skrajne. Poniżej minimum egzystencji żyło 5,4 proc. gospodarstw domowych, choć jeszcze rok wcześniej było ich tylko 4,3 proc. I dotyczy to głównie rodzin z dziećmi – ubóstwo u singli nawet spadło, a w rodzinach bezdzietnych prawie się nie zmieniło. Tymczasem skrajna bieda w rodzinach z trójką dzieci wzrosła z 6,4 do 7 proc., a z dwójką z 2,2 do 2,5 proc.
Trzeba jednak pamiętać, że w pierwszych dwóch latach obowiązywania „500 plus” jego wpływ na ograniczenie ubóstwa był bardzo duży. Poziom ubóstwa skrajnego w latach 2015–2017 spadł z 6,5 proc. do 4,3 proc., czyli o jedną trzecią w zaledwie dwa lata! Zdecydowanie najbardziej odczuły to rodziny z trójką lub więcej dzieci (a nie tylko trójką, jak w akapicie wyżej) – według raportu IBS ubóstwo skrajne wśród nich spadło o połowę, z 14 do 7 proc. O ponad jedną trzecią został też ograniczony poziom ubóstwa w rodzinach z dwójką dzieci.
Dlaczego więc w ubiegłym roku ten trend się odwrócił? Najprawdopodobniej pewien wpływ miał wzrost cen. W okresie maj 2015–czerwiec 2019 ceny sumarycznie wzrosły o 5 proc., a więc realna wartość 500 zł spadła do 475 zł. Kolejną sprawą, najpewniej ważniejszą, jest to, że ubóstwo jest mierzone wydatkami konsumpcyjnymi, a nie realnymi dochodami. Ludzie żyjący poniżej granicy ubóstwa mają wiele palących potrzeb konsumpcyjnych, które odkładają z roku na rok. Prawdopodobnie najbiedniejsze rodziny po początkowym „nadrobieniu” tych braków – np. po zakupie niezbędnych sprzętów AGD albo wymianie starych ubrań – w ubiegłym roku nieco ograniczyły wydatki, by spłacić pożyczki średnioterminowe lub zbudować sobie pewną finansową poduszkę bezpieczeństwa na przyszłość, która w ich sytuacji jest szczególnie niepewna. Na taką sytuację wskazuje fakt, że realne dochody gospodarstw domowych w tym czasie wzrosły, co zaznaczył sam GUS w omówieniu danych ubóstwa za 2018 r. Mógłby ktoś powiedzieć, że widocznie wzrosły tylko tych zamożnych, ale według Eurostatu nierówności dochodowe w Polsce w ubiegłym roku drastycznie spadły.
Powszechność kontra selektywność
Według raportu IBS „500 plus” jest bardzo nieskutecznym instrumentem redystrybucji. A to dlatego, że trafia również do relatywnie zamożnych, a nawet najbogatszych. Jak wskazują autorzy raportu, 1,5 mld zł trafiało co roku do rodzin, w których wydatki na głowę przekraczały 2 tys. zł miesięcznie. Jedynie 37 proc. środków z „500 plus” trafiało do rodzin ubogich.
Jednak powszechność tego programu ma swoje zalety. Przede wszystkim jego zniesienie ograniczyłoby jego prorodzinny charakter. Gdyby wprowadzić próg dochodowy, rodziny nieco zamożniejsze (2 tys. zł wydatków na głowę to nie jest jakieś wielkie bogactwo) straciłyby finansową motywację do posiadania dzieci. Zaoszczędzilibyśmy w ten sposób 1,5 mld zł, czyli 7 proc. budżetu programu w poprzedniej wersji.
Poza tym powszechność ma jeszcze dwie inne zalety. Po pierwsze nie stygmatyzuje beneficjentów programu – obecnie pobierają oni zwykłe świadczenie na dzieci, jak każdy. Gdyby wprowadzono dosyć niski próg dochodowy, byłyby one beneficjentami zasiłków socjalnych. Pobieranie „500 plus” byłoby synonimem nieradzenia sobie. Oczywiście można by ustanowić bardzo wysoki próg dochodowy, żeby odciąć tylko najzamożniejszych. Tylko że wtedy zysk byłby bardzo niewielki (według danych rządowych, 85 mln zł przy progu 5 tys. zł „na głowę”), za to generowałoby to uciążliwości administracyjne, a więc też dodatkowe koszty.
Drugą zaletą jest to, że objęcie nim klasy średniej zdecydowanie zwiększa społeczne poparcie dla programu. A to w Polsce, czyli w kraju nienawykłym do szczególnie szczodrej polityki społecznej, miało znaczenie bardzo istotne.
Transferów już wystarczy
Jedną z kluczowych zalet „500 plus” była i jest jego prostota. Umożliwiła ona bardzo szybkie uruchomienie programu – ruszył on w niecałe pół roku od wyborów. Dzięki temu jego wpływ uwidocznił się już w pierwszym roku nowej kadencji, czyli od 2016 r. zaczął on pozytywnie wpływać na dzietność i spadek ubóstwa, które to kwestie były palącymi problemami Polski A.D. 2015.
Rozszerzenie „500 plus” od lipca zniwelowało jego największe słabości, czyli sztywny próg dochodowy na pierwsze dziecko, który był niesprawiedliwy dla niektórych samotnych rodziców i mógł zniechęcać do pracy wąską grupę najmniej zarabiających, którzy mogliby się obawiać utraty świadczenia. Od lipca te dwie wady przestaną grać rolę.
Pojawiają się też głosy nawołujące do rewaloryzacji świadczenia, by nadążało ono za inflacją. Nie wydaje się to jednak dobrym rozwiązaniem. Nawet jeśli za kilka realna wartość „pięćsetki” spadnie do 400 zł (co jest bardzo mało prawdopodobne), to wciąż będzie to wysokie świadczenie. Przyszły wzrost dochodów budżetowych wynikający z rozwoju gospodarczego należy wreszcie zacząć lokować w usługi publiczne, takie jak służba zdrowia czy edukacja. Sprawne usługi państwa mogą równie dobrze zachęcać do posiadania dzieci, co transfery pieniężne, a może nawet i lepiej.