Jedną z nielicznych dobrych stron pandemii miał być wzrost dzietności. Na podobnej zasadzie zadziałał przecież stan wojenny, dzięki któremu nastał wyż demograficzny z lat 80. Oczywiście tak naprawdę stan wojenny wcale nie przysłużył się dzietności. Boom demograficzny lat 80. rozpoczął się jeszcze przed jego wprowadzeniem, co było efektem tylko i wyłącznie wejścia w okres prokreacyjny reprezentantów powojennego wyżu demograficznego. Niestety, nieprawdziwe okazały się też teorie, według których pandemia miała skutkować eksplozją narodzin. Rzeczywistość jest wręcz odwrotna – w czasie pandemii liczba noworodków gwałtownie spada w całej Europie.
Baby doom zamiast boomu
Według GUS w 2020 r. urodziło się 355 tys. dzieci, czyli około 20 tys. mniej niż rok wcześniej. Jednocześnie zmarło aż 477 tys. osób, czyli 67 tys. więcej niż w roku poprzednim. Nasz kraj zanotował więc największy od czasów powojennych spadek liczby ludności. Pandemia jednak niekoniecznie odbiła się na zeszłorocznych danych dotyczących urodzeń – choć zaczęła się właściwie jeszcze w grudniu 2019 r., to do Polski dotarła oficjalnie dopiero w marcu. Dopiero dane za styczeń 2021 r. bez wątpienia zawierają w sobie już „efekt pandemii”. Według GUS w styczniu tego roku urodziło się zaledwie 27 tys. dzieci, czyli 5 tys. mniej niż rok wcześniej. Tego 18-procentowego załamania nie może tłumaczyć jedynie naturalny proces spadku liczby kobiet w wieku prokreacyjnym. Komentatorzy nie mówią już o pandemicznym boomie demograficznym („baby boom”), lecz o „baby doom” (ang. „doom” to zagłada). To chyba najcelniejsze określenie tego, co ma miejsce obecnie na Starym Kontynencie.
Polska nie jest tu żadnym wyjątkiem. W Hiszpanii w styczniu tego roku urodziło się 23 tys. dzieci – to ponad 7 tys. mniej niż rok wcześniej. We Francji liczba narodzeń spadła o ponad 15 tys. We Włoszech w 15 przebadanych miastach w 9 miesięcy po pandemii zanotowano 21-procentowy spadek liczby urodzeń żywych. W niektórych krajach Europy sytuacja demograficzna stała się najgorsza od II wojny światowej, a we Włoszech nawet od I wojny światowej.
Pandemia koronawirusa nie skłoniła więc Europejczyków do decyzji prokreacyjnych. Wręcz przeciwnie: coraz mniej mieszkańców Starego Kontynentu decyduje się na dzieci. Trudno się dziwić, skoro od roku tkwimy w głębokim niepokoju o zdrowie tych najbliższych, którzy już żyją od jakiegoś czasu. Dziecko to nie tylko szczęście, ale też wiele zmartwień – o jego prawidłowy rozwój, perspektywy życiowe itd. – a tych mamy obecnie pod dostatkiem. Do lęku o zdrowie i życie dochodzi także niestabilność ekonomiczna. W większości państw Europy w wyniku zamknięcia gospodarek nastąpił gwałtowny wzrost bezrobocia, a brak pracy bardzo skutecznie zniechęca do decyzji o powiększeniu rodziny. Akurat w Polsce bezrobocie jeszcze nie jest odczuwalne, jednak to efekt działania tarcz antykryzysowych, które prawdopodobnie jedynie odsunęły w czasie przyszłe zwolnienia grupowe. O przyszłość martwią się więc wszyscy – także ci, którzy obecnie mają względnie stabilną pracę oraz poduszkę finansową. Przecież wystarczy kolejne zamrożenie całej gospodarki lub jakiś kryzys zdrowotny w rodzinie, żeby te zabezpieczenia szybko stopniały.
Bezdzietna Europa
Oczywiście pandemia jedynie pogłębiła trend, a nie odwróciła go. Na Starym, nomen omen, Kontynencie od dłuższego czasu postępuje pełzający spadek dzietności. W 2016 r. na jedną Europejkę w wieku rozrodczym przypadało 1,57 dziecka. Od tamtej pory co roku wskaźnik dzietności minimalnie spadał, by w 2019 r. wynieść już tylko 1,53. Europa nie starzeje się w tak szybkim tempie jak chociażby Korea Południowa, w której na jedną kobietę w okresie prokreacyjnym przypada mniej niż jedno dziecko. Nie jesteśmy też tak starzy jak Japonia, najbardziej wiekowe społeczeństwo na świecie. Jednak zmierzamy w tym kierunku – wskaźnik dzietności w Japonii (1,42) jest przecież niewiele niższy niż w Unii Europejskiej.
Co gorsza, jest coraz więcej dowodów na to, że odwrócenie tego trendu jest niemożliwe. Najnowszym przykładem jest… Polska. W naszym kraju uruchomiono bezprecedensowy program prorodzinny, warty ponad 2 proc. PKB. Program „Rodzina 500 plus” jest hojny nawet w porównaniu do podobnych świadczeń na zachodzie Europy. Przeliczając po obecnym kursie rynkowym, nasze „500 plus” jest warte 110 euro. We Francji zasiłek dla rodziny z dwójką dzieci to 132 euro, a z trójką 300 euro. A mimo to flagowy program PiS nie przełożył się na trwałe zwiększenie dzietności. W 2017 r. wskaźnik dzietności skoczył co prawda do 1,48 (z 1,32 w 2015), jednak od tamtej pory znów powoli spada – w 2019 r. wyniósł już tylko 1,44. Tak więc nie tylko nie spełnił on oczekiwań twórców (którzy celowali w 1,6), ale nawet nie podniósł dzietności w Polsce do średniej unijnej.
Jeśli tak hojny program nie był w stanie poprawić trwale i wyraźnie naszej sytuacji demograficznej, to być może należy pogodzić się z faktem, że wzrost dzietności jest poza zasięgiem polityki publicznej. Politycy oraz urzędnicy mogą się dwoić i troić, jednak coraz mniejsza liczba dzieci to efekt procesów i zjawisk, na które nie mają specjalnego wpływu. Mogą co najwyżej nieco hamować ten trend, by dać nam czas na przystosowanie się do nowej, bezdzietnej rzeczywistości. Politycy zresztą są tego świadomi – przecież nawet sukces „500 plus” oznaczałby jedynie zahamowanie starzenia się polskiego społeczeństwa. Twórcy programu od początku więc zakładali, że o boomie demograficznym podobnym do tego z lat 80., nie mówiąc o tym powojennym, nie mamy już co marzyć. Co oczywiście nie oznacza, że „500 plus” należy wyrzucić do kosza. Ma on przecież szereg innych funkcji – zmniejsza ubóstwo wśród dzieci oraz wyrównuje szanse.
Postępowa Polka
Dlaczego właściwie „500 plus” i inne prorodzinne wysiłki rządzących nie przyniosły rezultatu? Częściową odpowiedź znajdziemy w raporcie „#Kobieta2021”, opublikowanym pod patronatem Jadwigi Emilewicz, byłej wicepremier, obecnie posłanki PiS. Z raportu wyłania się dosyć kompleksowy obraz współczesnych Polek, który jest zdecydowanie inny niż ten prezentowany w TVP czy innych konserwatywnych mediach. Przede wszystkim okazuje się, że Polki pod względem swoich poglądów są równie wyemancypowane co kobiety w najbardziej liberalnych państwach UE. Według badania dwie trzecie Polek akceptuje sytuację, w której kobieta decyduje się nie mieć dzieci. To wynik bardzo podobny do Szwecji (64 proc.), wyraźnie wyższy niż we Francji (41 proc.) i zdecydowanie wyższy niż państwach Grupy Wyszehradzkiej (5–28 proc.). Trzy czwarte Polek akceptuje sytuację, gdy kobieta pracuje na pełny etat, mając dziecko poniżej trzeciego roku życia. We Francji i Szwecji taką sytuację akceptuje dwie trzecie kobiet, we Włoszech połowa, a w pozostałych państwach V4 od 33 do 48 proc.
Spośród ośmiu zbadanych krajów (Polska, Szwecja, Francja, Czechy, Słowacja i Węgry) Polki wyróżniają się również dążeniem do egalitaryzmu (aż 96 proc. uważa za ważne traktowanie wszystkich ludzi równo – zdecydowanie najwięcej ze wszystkich krajów), potrzebą docenienia osiągniętych sukcesów oraz spełniania się w wielu różnych obszarach. Jednocześnie Polki oczekują też szeroko rozumianego bezpieczeństwa, a także aktywnej działalności państwa. Polki okazują się być najbliższe poglądami Szwedkom, a najdalsze od Węgierek. Przypomnijmy, że to raport wydany na zlecenie jednej z rządowych agencji i pod patronatem posłanki PiS, a nie organizacji feministycznej.
Niestety, obecny rząd niewiele zrobił, żeby spełnić oczekiwania Polek, które chcą nie tylko poświęcać się rodzinie, ale też realizować własne cele zawodowe i inne. Do czego sam się mimochodem przyznał w projekcie Krajowego Planu Odbudowy, którego jednym z elementów jest stworzenie 36 tys. miejsc w żłobkach na prowincji. W KPO czytamy m.in., że wciąż w ponad połowie gmin w kraju nie ma żłobka i zaledwie 17 proc. dzieci poniżej 3. roku życia objętych jest jakimkolwiek rodzajem instytucjonalnej opieki. Istniejący już od kilku dobrych lat program „Maluch plus” nie stworzył więc bogatej sieci placówek opiekuńczych nad dziećmi. Podobne do Polek Francuzki oraz Szwedki mają pod tym względem znacznie lepiej – tam nawet dwie trzecie dzieci poniżej dwóch lat jest już objętych jakimś rodzajem wczesnoszkolnej opieki. I to właśnie w tych dwóch państwach notuje się najwyższy wskaźnik dzietności w UE.
W planach obecnego rządu była nie tylko budowa żłobków, ale też uregulowanie umów cywilnoprawnych. W tym wypadku również skończyło się na zapowiedziach, a w ostatnich latach umowy cywilnoprawne oraz samozatrudnienie przeżywają renesans. W ten sposób pracuje już w sumie 2,5 mln osób, którzy tworzą szeregi tak zwanego prekariatu – czyli pozbawionej podstawowych zabezpieczeń klasy społecznej, żyjącej od zlecenia do zlecenia. Tymczasem według raportu „#Kobieta2021” poczucie bezpieczeństwa jest jednym z najważniejszych potrzeb współczesnych Polek.
Jak być drugą Japonią i przetrwać
Zaniedbania kolejnych rządzących można wyliczać długo – chociażby fiasko programu „Mieszkanie plus”, które miało zapewnić młodym rodzinom tani dach nad głową. Jednak prawdopodobnie nawet sukces wszystkich zaplanowanych działań nie podniósłby polskiej dzietności na tyle, by zapewnić zastępowalność pokoleń. Tak naprawdę Polska przeszła w ciągu trzech dekad drogę, która Japonii zajęła pół wieku. W Kraju Kwitnącej Wiśni w XXI wieku również podjęto szereg działań, które miały skłonić mieszkańców do posiadania dzieci – czasem bardzo niekonwencjonalnych, takich jak promowanie aplikacji randkowych. Ich wysiłki miały podobne skutki do tych w Polsce – wskaźnik dzietności wzrósł z 1,3 do 1,5. By potem znów spaść do 1,4. Japończycy zderzyli się z postępującą niechęcią do posiadania dzieci. Z tym, że w Japonii to efekt nieco innego procesu – nie emancypacji kobiet, lecz atomizacji całego społeczeństwa.
Starzenie się społeczeństwa oraz wyludnianie kraju będzie oznaczać szereg wyzwań, szczególnie na prowincji. Przede wszystkim nie można dopuścić do zapaści usług publicznych na peryferiach, które siłą rzeczy staną się mniej „rentowne”. Rzecznik Praw Obywatelskich proponuje wprowadzenie subwencji senioralnej, na wzór tej edukacyjnej, czyli dotacji od państwa dla gmin na działania związane z usługami dla ludzi starszych. Powinna ona być kierowana w pierwszej kolejności do gmin, w których kryzys demograficzny jest najgłębszy.
Do zmian demograficznych musi też dostosować się rynek pracy. Z powodu zbyt niskich emerytur przyszli seniorzy częściej będą pracować, by utrzymać standard życia na przyzwoitym poziomie. Sami pracodawcy będą musieli ich częściej zatrudniać, gdyż zderzą się z brakiem rąk do pracy, więc być może niekoniecznie trzeba będzie wprowadzić zachęty. Jednak reformę musi przejść kodeks pracy, który jest obecnie dostosowany do pracowników w wieku produkcyjnym. Pracownicy powyżej 60. lub 65. roku życia powinni mieć szerszy katalog uprawnień, takich jak dłuższa przerwa lub nawet krótszy dzień pracy – np. siedmiogodzinny, tak jak matki karmiące piersią.
Kluczowe jednak będzie dostosowanie ochrony zdrowia. W starszych społeczeństwach to właśnie wydatki na zdrowie stają się największą kategorią budżetową. Niestety, bez wyraźnej podwyżki składki zdrowotnej się nie obejdzie, gdyż obecne wydatki na ochronę zdrowia w Polsce są odpowiednie dla społeczeństwa młodzieńców, a nie ludzi w kwiecie wieku. Musimy się też otworzyć na personel medyczny z zagranicy, gdyż kształcenie odpowiedniej liczby lekarzy rodzimych z każdym rokiem będzie trudniejsze. Uproszczona ścieżka zatrudniania personelu medycznego spoza UE będzie więc niezbędna, nawet jeśli spotka się z oporem środowiska lekarskiego.
Czas więc lepiej zapomnieć o zastępowalności pokoleń. Im szybciej zaczniemy budować państwo odpowiednie dla kurczącej się i starzejącej populacji, tym sprawniej przejdziemy przez nieuchronny już kryzys demograficzny.