Od trzech tygodni oczy wszystkich Hiszpanów skierowane są na Valle de los Caídos – Dolinę Poległych. To monumentalny cmentarz 34 tysięcy ofiar wojny domowej 1936–1939, oddalony 45 kilometrów od centrum Madrytu. W samym jego środku wznosi się mauzoleum generała Franco.
Gdy 24 sierpnia socjalistyczny rząd Pedro Sáncheza, realizując ubiegłoroczną uchwałę hiszpańskiego parlamentu Kortezów, ogłosił, że planuje przenieść szczątki generała poza teren cmentarza, w Hiszpanii wybuchła burza. Francisco Franco, regent i dyktator Hiszpanii aż do śmierci w 1975 r., a przede wszystkim zwycięzca wojny domowej, który twardą ręką poskromił lewicowych przeciwników, nadal budzi tutaj silne emocje.
Pomnik narodowej (nie)zgody
Valle de los Caídos leży na Mesecie, wysuszonym słońcem płaskowzgórzu zajmującym centralną część Hiszpanii. Turyści dojeżdżający tu od strony Madrytu najpierw mijają słabo zaludnioną, szeroką po horyzont równinę, skąpo porośniętą roślinnością. Cmentarz zbudowano u podnóża skały, która wznosi się nad wyżyną, potęgując jeszcze uczucie pustki. Na szczycie skały wznosi się widoczny z daleka, gigantycznych rozmiarów krzyż, od którego całe miejsce wzięło popularną nazwę Doliny Krzyża.
Sanktuarium budowano od 1940 r., przez prawie dwadzieścia lat drążąc kilofami i młotami pneumatycznymi litą skałę. W pierwszych latach robili to więźniowie polityczni – republikanie, walczący z Franco, a po jego zwycięstwie osadzeni w więzieniach i obozach. Valle de los Caídos była pomysłem Franco, który rozkazał zebrać z pól bitewnych szczątki zarówno prawicowych rebeliantów, jak i ich republikańskich przeciwników. W zamyśle generała miał to być pomnik narodowej zgody, przekraczającej stare podziały. Ale także jego osobiste mauzoleum. On sam, jako „ojciec narodu”, ratujący polityczną jedność Hiszpanii przed lewicową anarchią, nie widział w tym pomyśle niczego niestosownego. Ale gdy w 1975 r. do centralnie położonej kaplicy mauzoleum trafiła trumna osoby odpowiedzialnej za śmierć dobrej połowy pochowanych tu ofiar, u większości Hiszpanów wzbudziło to odruch dezaprobaty – od dystansu, poprzez niesmak, aż po jawny protest.
Mimo to mauzoleum trwało nienaruszone, gdyż demokratyzacja hiszpańskiego ustroju, zgodnie z założeniami sił ówcześnie rządzących, miała się odbyć ewolucyjnie i pokojowo. A imię Franco, również po śmierci, zachowało autentyczną sympatię znacznych odłamów społeczeństwa. Mijały jednak lata, a języczek u wagi politycznego spektrum Hiszpanii coraz bardziej przesuwał się w lewo. Zaś ideowe spory pomiędzy lewicą a prawicą, miast ucichnąć, nadal znajdują paliwo. Chociażby w postaci kontrowersji wokół obecności trumny generała w Valle de los Caídos.
Przenosimy tę trumnę – ale jak?
W 2013 r. rząd odrzucił wniosek lewicowej opozycji, domagającej się usunięcia szczątków dyktatora z Doliny Poległych. Kolejny taki wniosek przegłosował 11 maja 2017 r. parlament, zdominowany przez posłów z rządzącej partii socjalistycznej. Jego inicjatorzy sanktuarium pamięci Franco w miejscu, gdzie pochowane są także jego ofiary, nazwali „monumentem politycznego cynizmu”. Za wnioskiem głosowało 198 deputowanych, 140 wstrzymało się od głosu. Przeciw była tylko jedna posłanka. Jak później wyjaśniała, zrobiła to przez pomyłkę.
Od uchwały do realizacji jednak długa droga. Teren sanktuarium jest własnością zakonu benedyktynów i rząd nie może dokonać tam żadnych interwencji bez zgody władz Kościoła. Ten zaś opowiada się za polubownym załatwieniem sprawy, tj. z poszanowaniem woli rodziny zmarłego.
I tu leży problem, ponieważ potomkowie Franco sprzeciwiają się usunięciu jego trumny z Doliny. 18 lipca tego roku siedmiu wnuków generała wystosowało list do władz, w którym oświadczają, że gest taki zostanie przez nich uznany za profanację grobu. Już teraz rodzina czyni przygotowania do wytoczenia procesu sądowego rządowi Sáncheza.
W trzy dni po liście wnuków Valle de los Caídos stało się widownią pożałowania godnych przepychanek pomiędzy lewicowymi manifestantami a obrońcami grobu. Interweniowała Guardia Civil, hiszpańska żandarmeria, zaś Kortezy przez kilka dni aż huczały od gorących przemówień obu stron sporu.
W tej atmosferze 24 sierpnia premier wydał dekret zapowiadający rychłe przenosiny. Jednak ten ruch wywołał tylko nową falę niepokojów. Odtąd wokół grobu Franco dzień i noc czuwa silna grupa czcicieli jego pamięci. Sytuacja przypomina trochę tę z Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie po smoleńskiej katastrofie. Rząd Sáncheza ma teraz twardy orzech do zgryzienia: powinien wykonać własną uchwałę, a nie bardzo wie, jak to zrobić bez wywołania awantury, która może odbić się na jego wyborczych notowaniach.
Z poczucia przyzwoitości
„W jedną ziemię wsiąkła krew nasza, ziemię jednym i drugim jednakowo drogą, przez obie strony jednakowo umiłowaną” – powiedział w odezwie do żołnierzy Józef Piłsudski, gdy w 1926 r. przejął ster rządów w Polsce drogą zbrojnego zamachu stanu. Były to piękne słowa, które być może w jakiś sposób zainspirowały Franco do idei budowy Valle de los Caídos.
Jednak w polskim przewrocie majowym zginęło kilkadziesiąt osób. Tymczasem liczba ofiar, jakie pochłonęła trzyletnia wojna domowa w Hiszpanii, idzie w setki tysięcy. Niektórzy doliczają się nawet miliona. W bezpośrednich walkach padło niecałe 200 tysięcy. Reszta to zamordowani w wyniku „białego” i „czerwonego” terroru. Trzeba powiedzieć że „biały” pochłonął ofiar znacznie więcej, gdyż zwycięzcy długo i starannie rozprawiali się z pokonanymi. Gdyby zwyciężyła lewica, zapewne – patrząc na to, co robiła w latach wojny – postąpiłaby tak samo. Ale nie zwyciężyła i bilans jest jaki jest.
Co więcej, Piłsudski nigdy nie wpadłby na pomysł, by kazać się ceremonialnie pochować przy grobach zabitych w majowym przewrocie. A tak właśnie uczynił Franco. Można zrozumieć uczucia rodziny, przyjaciół i zwolenników, ale jego grób nie jest przecież zwykłym grobem. Jest pomnikiem, symbolem czegoś, czego większość Hiszpanów nie potrafi dziś zaakceptować. To dlatego pamiętnego 11 maja 2017 r. posłowie opozycyjnej centroprawicy nie głosowali przeciw, lecz wstrzymali się od głosu. Ten gest podyktowało im poczucie przyzwoitości.
Na nagonkę nie zasłużył
Mimo tej wyrazistej skazy na biografii dyktatora nie był on bynajmniej postacią demoniczną. Trzeba przyznać, że uchronił Hiszpanię przed chaosem, który według wszelkiego prawdopodobieństwa także doprowadziłby ten kraj do dyktatury. Tyle że lewicowej, tak jak stało się w Rosji. Flirtował z Hitlerem i Mussolinim, jednak w krytycznym momencie II wojny światowej, mimo nacisków z Berlina, nie przyłączył się do faszystowsko-nazistowskiego sojuszu. Negocjował z hitlerowcami wydanie Żydów, ale w praktyce tylko po to, by zyskać na czasie. Z frankistowskiej Hiszpanii nie został wydany ani jeden Żyd, co więcej, znalazły tu schronienie tysiące Żydów z okupowanej Francji. Gdy zmieniła się koniunktura, zwrócił się ku walczącym z Hitlerem aliantom, co pozwoliło Hiszpanii wejść bez strat w okres powojenny. Rządził po dyktatorsku, ale przez ostatnie ćwierć wieku swoich rządów – inaczej niż inni starzejący się dyktatorzy – odszedł od praktyki łamania praw człowieka. Jego Hiszpania nie była krajem demokratycznym, ale dawało się tam żyć. Nie zasłużył więc na wygnanie z Doliny Poległych w atmosferze pośmiertnej nagonki, którą wzniecają dziś lewicowi radykałowie.
Miejmy nadzieję że istnieją sposoby godnego przeniesienia z tego miejsca ciała osoby, która tak silnie – na dobre i na złe – odznaczyła się w najnowszej historii Hiszpanii. Bez Franco Valle de los Caídos może po latach stać się rzeczywistym miejscem narodowego pojednania. Jego czytelnym znakiem byłby wtedy z pewnością krzyż, wieńczący szczyt cmentarnej skały.